Wołyń we krwi

Archiwum
Rzeź w Lipnikach.
Rzeź w Lipnikach. Archiwum
Rozmowa z prof. Krzysztofem Kawalcem, historykiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, naczelnikiem opolskiej Delegatury Instytutu Pamięci Narodowej.

- Siedemdziesiąt lat temu ukraińscy nacjonaliści tysiącami mordowali Polaków mieszkających na Wołyniu. Dlaczego ci sami ludzie, którzy byli sąsiadami Polaków, zawierali mieszane małżeństwa i świętowali razem w kościele i w cerkwi Boże Narodzenie czy Wielkanoc, dokonali zbrodni?
- Historycy nie są co do tego zgodni. Grzegorz Motyka wskazuje, że rzeź wołyńska rozpoczęła się od inicjatywy jednego z lokalnych przywódców OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) Dmytro Kłaczkiwskiego. Przeprowadzona przez niego akcja przez część OUN została najpierw oceniona jako zbrodnicza. Dopiero po konferencji odbytej w lecie 1943 r. większość tej organizacji uznała, że fizyczna likwidacja Polaków jest właściwym rozwiązaniem kwestii polskiej. Metodę wołyńską próbowano powtórzyć w Małopolsce Wschodniej. Ale tam żywioł polski był silniejszy, a samoobrona polska bardziej sprawna. Wreszcie Polacy stamtąd - pod wpływem wieści z Wołynia - wyjeżdżali, co sprawiło, że liczba ofiar mordów była tu nieco mniejsza.

- Jaką rolę w zaplanowaniu rzezi odegrały ukraińskie elity?
- Urzędujący zaledwie kilkanaście dni po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej rząd ukraiński ogłosił, że Ukraina będzie państwem jednonarodowościowym, a Polacy mają być z ziemi ukraińskiej usunięci. Więc Kłaczkiwski zrealizował wytyczne ukraińskiego organu państwowego. Nawet jeśli ten rząd realnej władzy nie miał i z czasem został przez Niemców rozpędzony, a jego członkowie internowani. Hitler wszystkich Słowian, a więc i Ukraińców, traktował jako podludzi, co skutkowało brakiem zgody na własną tożsamość państwową, nawet pod niemieckim protektoratem. Ale przyczyną zbrodni były też lokalne napięcia i konflikty. Część Polaków już przed wojną odczuwała lęk przed Ukraińcami, chociaż wtedy było tam państwo polskie. Skutkiem tego lęku był dość rozpowszechniony zwyczaj chrzczenia polskich dzieci w cerkwi ukraińskiej. Formalnie było to możliwe, bo Kościół unicki podlega władzy papieża, a pozwalało zyskać przychylniejszą postawę ukraińskich sąsiadów. Podczas wojny konflikt się nasilił także pod wpływem biedy. Drogę do zbrodni wołyńskiej utorował wreszcie holocaust.

- Co ma jedno do drugiego?
- Holocaust pokazał, że konflikt etniczny można rozwiązać w drodze masowego mordu. Jego skala była znaczna, bo na tamtym terenie wymordowano ponad 100 tys. Żydów. Antysemicki OUN dostrzegł możliwość rozwiązania tą samą drogą drugiego konfliktu etnicznego, który jego członkowie uważali nawet za ważniejszy.

- Mordowali fanatycy z OUN i UPA. A zwykli ludzie?
- Byli zachęcani, a często i przymuszani do czynnego współudziału, kiedy uzbrojony oddział wchodził do wioski. Niektórzy uczestniczyli w rzezi dobrowolnie, skuszeni chęcią zysku. Organizatorzy starali się maksymalnie rozszerzyć krąg osób odpowiedzialnych za zbrodnię, bo to oznaczało rozszerzenie zaplecza politycznego. Na Wołyniu te czystki były o tyle łatwiejsze, że Polacy byli tam niedużą mniejszością. Stanowili zaledwie 15 procent mieszkańców.

- W Polsce pojawiają się czasem głosy, że rzeź wołyńska była echem niechętnej, nacechowanej poczuciem wyższości polskiej polityki wobec mniejszości narodowych, w tym wobec Ukraińców.
- To tłumaczenie jest naciągane. Czystki etniczne zaczęły się na Wołyniu. A właśnie Wołyń był w okresie XX-lecia międzywojennego terenem eksperymentu prowadzonego przez tamtejszego wojewodę, Henryka Józewskiego. Istotą jego pomysłu było szukanie autentycznego porozumienia z Ukraińcami. Pod auspicjami urzędu wojewódzkiego tworzono wspólne organizacje społeczne, w których zasiadali obok siebie Polacy i Ukraińcy. Nawet wtedy, gdy się przed tym bronili. Wojewoda Józewski odwoływał się do tradycji wojny 1920 roku i sojuszu Piłsudskiego z atamanem Petlurą. Zabiegał, by nacjonaliści ukraińscy nie psuli mu szyków i nie przenikali z Małopolski Wschodniej do województwa wołyńskiego. Przez jakiś czas był bohaterem mediów, bo zdawało się, że znalazł sposób na polsko-ukraińskie porozumienie. Dopiero pod koniec lat 30. uznano jego eksperyment za nieskuteczny i odwołano go ze stanowiska. Nie zmienia to faktu, że właśnie na Wołyniu Ukraińcy mieli o wiele więcej luzu niż w trzech województwach Małopolski Wschodniej. Więc tam pretekst do wywołania rzezi był najsłabszy.

- Państwo polskie było bez winy?
- Bezsprzeczną jego winą było to, że nie potrafiło sobie poradzić od lat 20. XX wieku z aktami ukraińskiego terroryzmu. Napady i morderstwa zdarzały się już wtedy. Początkowo ich ofiarami padali Ukraińcy nastawieni do Polaków przyjaźnie lub ugodowo. Później uderzono w Polaków, także rozpoczynając od tych, którzy dążyli do porozumienia obu nacji. Następnie przyszedł czas na przedstawicieli administracji państwowej, policji itd. Tych terrorystów nigdy nie udało się skutecznie wyłapać. Państwo polskie rządzone przez Piłsudskiego i jego ekipę reagowało na te akty dosyć chaotycznie. Chciało porozumienia i współpracy, a jednocześnie broniąc ładu i porządku, sięgało po środki drastyczne, czyli pacyfikacje. Polegały one na uciążliwym kwaterowaniu oddziałów wojska we wsi oraz dokonywanych pod jego osłoną policyjnych rewizji w siedzibach ukraińskich organizacji i instytucji. W przypadku oporu stosowano chłostę. Między pacyfikacjami zachęcano Ukraińców do współpracy i duże partie ukraińskie deklarowały lojalność wobec Polski. Ale te metody działały jedynie na część ukraińskich elit. Zupełnie nie miały wpływu na nacjonalistów powiązanych z frakcją terrorystyczną. A to oni nadawali ton tamtemu społeczeństwu w czasie wojny.

- Przy okazji rocznicy w mediach pojawiają się liczby - ogromne - wszystkich polskich ofiar nacjonalistów ukraińskich. Szacuje się je na około 100 tysięcy.
- Sprawa z liczbami nie jest łatwa. Czym innym są twarde dane o przypadkach udokumentowanych i potwierdzonych, w których znamy imiona i nazwiska ofiar oraz okoliczności i miejsce zbrodni. Ale one są możliwe tylko tam, gdzie zostali jacyś świadkowie rzezi. Czym innym są szacunki. Nie ma wątpliwości, że ofiar po polskiej stronie jest wyraźnie więcej niż przypadków udokumentowanych. Na samym Wołyniu liczba ofiar ściśle opisanych sięga 37 tysięcy. Liczby szacunkowe na tym terenie wahają się od 40 do 70 tys. ofiar.

- Ile ich było po tamtej stronie?
- Szacuje się, że jak jeden do trzydziestu w stosunku do ofiar polskich. Po stronie ukraińskiej zginęło około 3 tysięcy osób. Byli to polegli w wyniku - podjętych zresztą późno - akcji odwetowych Armii Krajowej. Wcześniej po wsiach tworzyły się żywiołowo struktury i oddziały samoobrony uzbrojone w co się tylko dało. Były one czynnikiem, który doprowadził do zmniejszenia fali mordów. Chcę podkreślić: opór był skuteczniejszy tam, gdzie Polaków było więcej, czyli w Małopolsce Wschodniej. Liczby ofiar dzisiaj powstają także pod wpływem polityki. W środę słyszałem w telewizyjnej dyskusji wypowiedź przedstawiciela strony ukraińskiej mówiącego o 20 tys. ofiar po ich stronie. Takich liczb się potwierdzić nie da.

- Dlaczego tak wielu Polaków udało się Ukraińcom zamordować?
- W pierwszej fazie rzezi decydowało totalne zaskoczenie strony polskiej. Na początku - mówią o tym ukraińskie rozkazy - czystki etniczne prowadzono we wsiach oddalonych, otoczonych lasami. Na początku bowiem wcale nie chodziło o to, by wywołać panikę i zmusić Polaków do wyjazdu. Agresorom szło raczej o to, by możliwie nikt nie uciekł, a zbrodnia dokonywała się bez świadków. Był to jeden z powodów, dla których Polacy reagowali z opóźnieniem. Nawet pierwsze komunikaty Armii Krajowej informowały o atakach Strzelców Siczowych, podczas, gdy rzezi dokonywały oddziały OUN. Kto jest zaskoczony i się nie spodziewa ataku, nie potrafi się obronić i ginie.

- Nie tylko liczby ofiar porażają. Także okrucieństwo zadawanej im śmierci: rąbanie siekierami, przybijanie do stołów, wyłupywanie oczu, obcinanie kobietom piersi itd. Czym pan tłumaczy okrucieństwo oprawców, nawet wobec dzieci?
- Wojny chłopskie zawsze są okrutne, już od czasów średniowiecza. Nie inaczej wyglądała wojna chłopska w Niemczech. Jakąś jej odmianę obserwowaliśmy stosunkowo niedawno w Jugosławii, gdy wyrzynali się wyjątkowo okrutnie Serbowie i Chorwaci. Wszędzie, gdzie uda się uruchomić mechanizm ludowej wrogości, ma miejsce okrucieństwo. Na Ukrainie doszło już w XVIII wieku do koliszczyzny, czyli powstania chłopskiego, w którym masowo wyrzynano szlachtę, łacińskich i unickich duchownych. Nie inaczej było podczas powstania Chmielnickiego, co opisał barwnie Sienkiewicz. Ale z dzisiejszego punktu widzenia nie to jest najgorsze, że doszło do okrucieństw, których nie chcę tu nawet wymieniać. Poraża coś innego: tego rodzaju działania bywają dziś na Ukrainie traktowane jako przejaw wojny narodowowyzwoleńczej, a ludzie odpowiedzialni za zbrodnicze decyzje mają ulice i pomniki.

- Polsko-niemieckie pojednanie zaczęło się od listu biskupów i różnych niemieckich aktów skruchy wykonywanych przez pokolenie dzieci sprawców. Na Ukrainie nie zanosi się na żadną Akcję Znaki Pokuty…
- Trzeba wierzyć, że kiedyś takie inicjatywy się pojawią. Ale na razie daleka droga do nich i dziś nic nie wskazuje, że się ich wkrótce doczekamy. Trudno by sobie wyobrazić gloryfikowanie w Niemczech Hitlera czy innych przywódców nazistowskich jako walczących o wielkie Niemcy. W byłej Jugosławii dowódcy, którzy odpowiadali za rzezie, stawali przed sądem i nie mają statusu bohaterów narodowych, jak to się dzieje na Ukrainie. Ale to nie wszystko. Ukraiński historyk prof. Portnow mówi wprost o dysproporcji w badaniach naukowych między obydwoma naszymi krajami. Po stronie polskiej stanowiska są różne, historycy się kłócą, ale stan wiedzy o rzezi na kresach jest duży i szybko się powiększa. Stan badań po stronie ukraińskiej jest znacznie gorszy i nie zanosi się na poprawę. Nie widać sił politycznych, które byłyby tym zainteresowane.

- Czy taką jaskółką poprawy może być Kościół grekokatolicki?
- Mówiono u nas ostatnio sporo o stanowisku przyjętym przez ten Kościół, ale i tam jednoznacznego sprzeciwu wobec fali gloryfikowania zbrodniarzy nie było.

- To może rację ma jeden z prawicowych publicystów, który wzywa: Niech nas Ukraińcy nie przepraszają, tylko niech otworzą archiwa.
- Obawiam się, że w tych archiwach za wiele nie znajdziemy. Decyzje o mordach podejmowano na bieżąco i znaczna ich część mogła nie zostawić śladów na papierze. To, co Ukraińcy mogliby zrobić, to pomóc polskim badaczom w identyfikacji miejsc, gdzie spoczywają ofiary zbrodni. Informacji archiwalnych - o działaniach władz okupacyjnych - szukałbym raczej w zbiorach niemieckich. Ale do nich badacze polscy i zainteresowani historycy ukraińscy, jak wspomniany prof. Portnow, mają dostęp.

- Od czasu do czasu w Polsce odzywają się głosy, że lepiej zostawić przeszłość, nie upominać się o pamięć o tamtych ofiarach kresowych i budować wspólną przyszłość Polski i Ukrainy.
- Dla polityki szukania porozumienia i bieżącej współpracy polsko-ukraińskiej nie ma alternatywy. Obecne pokolenie nie może być zakładnikiem tego, co zdarzyło się kiedyś. Ale jednocześnie polskie elity nie mogą i nie powinny wysyłać sygnału: "nic się nie stało". Powinniśmy się upominać o pamięć o ludziach zamordowanych, i to zamordowanych bezkarnie. Skoro pamiętamy o Katyniu, gdzie zginęli przedstawiciele naszych elit, nie powinniśmy zapominać o Wołyniu, gdzie mordowano prostych chłopów. Nie ma na to zgody. Ludzie są równi co do godności i praw. To jest dziś dla nas poważny problem, bo powtórzę - z jednej strony z Ukrainą trzeba współpracować, to jest nasz sąsiad. Z drugiej - można pytać: czy uważamy za możliwe bliskie związki z sąsiadem, którego mit państwowy zawiera gloryfikację morderców? Głośno myślę jako obywatel i zawodowy historyk.
- Na razie Polska robi wszystko by ułatwić Ukrainie stowarzyszenie, a w przyszłości członkostwo w Unii Europejskiej. Rozumujemy pewnie tak: Albo Ukraina wejdzie w przestrzeń oddziaływania Zachodu, albo pozostanie w strefie oddziaływania Rosji.
- To warto podkreślić, Ukraina stara się wejść w przestrzeń wspólnoty państw i narodów, w której nie ma akceptacji dla ludobójstwa i kultu morderstw. To powinno samej Ukrainie ciążyć. Ukraińcy mają szansę zrozumieć, że nie dojedzie się autostradą do Brukseli bez zmiany stosunku do własnej przeszłości. Tyle że w obrębie ich społeczeństwa wciąż toczy się spór o to, gdzie jest im bliżej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska