Najpopularniejsi sportowcy ostatnich 40 lat

fot. Paweł Stauffer
Stanisław Szozda: - Uwielbiałem się ścigać. Zawsze jeździłem na maksa.
Stanisław Szozda: - Uwielbiałem się ścigać. Zawsze jeździłem na maksa. fot. Jerzy Stemplewski
Stanisław Szozda zaczął pedałować po to, by rzucić palenie. Helmut Krieger pokazał, że nadaje się nie tylko do przenoszenia stodoły.
Ryszard Szewczyk, trener Budowlanych Opole, wygral w plebiscycie 40-lecia.

Sportowiec i trener roku

Jerzy Szczakiel przed zdobyciem mistrzostwa świata kazał pobłogosławić swój motor.

Przez wiele lat byli na ustach kibiców i na etatach w państwowych zakładach. Po sportowej karierze musieli zmierzyć się z nową rzeczywistością. I nie oblali egzaminu z życia.

Pana Staszka wszyscy znają
- Przepraszam, nie wiecie, gdzie jest sklep pana Szozdy? - pytam na prudnickim rynku dwóch młodzieńców. Kiedy Stanisław Szozda w 1974 roku wygrywał Wyścig Pokoju, nie było ich nawet na świecie, a wspaniałe ucieczki, szalone akcje, chwile narodowego uniesienia oglądali i przeżywali ich rodzice.

- Za rogiem, widzi pan szyld Wranglera. To tam - bez chwili zastanowienia odpowiadają młodzianie. - Pana Staszka wszyscy tu znają - dodają.

- Często się zdarza, że ludzie mnie zagadną. Mówią "dzień dobry, panie Staszku, ale to były czasy, kiedy pan wygrywał" - przyznaje Szozda, jeden z najwybitniejszych polskich kolarzy. - Odpowiadam im: "ludzie, że wam się jeszcze chce to wszystko pamiętać. Przecież to było ponad trzydzieści lat temu".

A zaczęło się 8 lutego 1967 roku o piętnastej.
- Wtedy powiedziałem kumplom ze szkolnej paczki, że rzucam palenie i zaczynam jeździć - mówi zawodnik. - W szkole zostałem przyłapany na paleniu i dyrektor zagroził, że po następnej wpadce wylatuję ze szkoły. Musiałem się czymś zająć, więc wsiadłem na rower.

Od ponad 30 lat Szozda jest szanowanym prudniczaninem i Opolaninem. Na szacunek ciężko pracował: najpierw podczas żmudnych treningów, potem na wyścigowych trasach całego świata, wreszcie na ostatnim etapie - zderzenia z brutalną rzeczywistością po okresie wielkiej sportowej sławy.

- Jakoś sobie poradziłem, choć na początku było trudno - przyznaje. - Przecież za moich czasów sportowcy nie mieli wykształcenia czy przygotowania zawodowego. Byliśmy na etatach w państwowych zakładach przemysłowych, nic nie wiedząc o zawodzie. Po karierze zostawaliśmy na lodzie i sami musieliśmy stanąć na nogi.

- A kapitał po karierze? - dopytuję.
- Praktycznie żaden - mówi dwukrotny drużynowy mistrz świata i indywidualny wicemistrz globu z Barcelony (1973 rok). - Za mistrzostwo świata było bodaj pięćset dolarów. Nawet biorąc pod uwagę ówczesny czarnorynkowy przelicznik, to żaden pieniądz. Rodzice żony kupili nam dom w stanie surowym, to z mego ścigania jakoś go wykończyliśmy. A na nową, niesportową drogę życia musiałem wyruszyć bez kapitału. Ale my kochaliśmy sport, nie kochaliśmy pieniędzy. Uwielbiałem się ścigać i zawsze jeździłem na maksa. Nieważne, czy na mecie zajmowałem pierwsze czy ostatnie miejsce. Najważniejsze, żebym się wyjeździł. Kiedy za kreską miałem ciemno przed oczami, wtedy nie miałem do siebie pretensji. Zdarzało się, że trener Henryk Łasak rzucał mi w głowę bidonem, żeby pohamować.

Tak było choćby w 1971 roku, podczas mistrzostw Polski. Przed Górą św. Anny Szozda, Edward Barcik i Jan Smyrak odjechali od peletonu.

- Mieliśmy pięć i pół minuty przewagi, a ja najwyższe przełożenia i deptałem do oporu - mówi Szozda. - Nagle poczułem, że dostałem bidonem w łeb. Z samochodu wychylił się trener Łasak i krzyczy: "co ty robisz?". Ja na to, że się jeszcze nie wyjechałem. A on do mnie: "przecież macie taką przewagę, że pieszo dojdziesz do tej mety i wygrasz". W podobnych okolicznościach dostałem bidonem na Bałtyckim Wyścigu Przyjaźni. Trener musiał mnie hamować, bo jak złapałem "depa" pod nogą, to przyjeżdżałem na metę i nie widziałem na oczy. Gdy na wyścigu dookoła Szkocji chciałem "odpalić" pod górę, to musiałem spytać trenera o zgodę. Zgodził się, więc ruszyliśmy ze Smyrakiem i uciekaliśmy 150 kilometrów sami.

Dumny patriota

Szozda był jednym z najwspanialszych zawodników w historii polskiego kolarstwa. Jego rywalizacja z Ryszardem Szurkowskim porywała, ale też dzieliła Polaków. W połowie lat 70. walka przekształciła się w konflikt wielkich mistrzów.

- Rywalizacja tak, ale konflikt czy animozje to raczej wymysł mediów, które zaogniały i wyolbrzymiały czasem błahe sprawy - zaznacza Szozda, który karierę skończył nagle. Wielu uważa, że przedwcześnie, bo w wieku 28 lat, kiedy ciągle był jednym z najlepszych.

- Niestety, jak w życiu, tak i w sporcie - w tamtych czasach wiele było polityki, a niektóre decyzje zapadały na szczeblach KC - przypomina Szozda. - Za naszych czasów zaczęliśmy dyktować warunki w peletonie Wyścigu Pokoju. W demoludach to był najbardziej prestiżowy wyścig, ale na Zachodzie jego ranga była deprecjonowana. Dlatego prominenci chcieli, żebyśmy zaistnieli w mistrzostwach świata. Trener Łasak był wspaniałym strategiem i miał wszystko poukładane. A ustalenia były takie, że mieliśmy pomóc Ryśkowi wygrać trzeci Wyścig Pokoju, by był pierwszym kolarzem, który tego dokona. Potem pomogłem mu wygrać mistrzostwo świata. Po mistrzostwie Rysiek miał dostać zielone światło na przejście na zawodowstwo. Po następnych mistrzostwach w Montrealu to samo miałem zrobić ja, a następny w kolejce był Tadziu Mytnik. Niestety, trener Łasak zginął w wypadku, w związku zaczęła się walka o stołki. Następcy nie uszanowali ustaleń. Szurkowski nie wyjechał i zaczęliśmy walczyć.

Zarobione na torze pieniądze Jerzy Szczakiel inwestował w dom. Wiedzie w nim spokojne życie emeryta.
Zarobione na torze pieniądze Jerzy Szczakiel inwestował w dom. Wiedzie w nim spokojne życie emeryta. fot. Krzysztof Świderski

Po zakończeniu kariery Stanisław Szozda odniósł sukces w biznesie. Na rower wsiada czasem dla przyjemności.
(fot. fot. Paweł Stauffer)

Czara goryczy przelała się w 1978 roku podczas Wyścigu Pokoju. Szozda był kapitanem i liderem drużyny. Na etapie do Karlowych Warów podczas karambolu upadł plecami na asfalt. Wycofano go z wyścigu, ale badania zrobione w Czechach niczego nie wykazały.

- Nie mogłem chodzić, ale w prasie władze związku zarzuciły mi brak ambicji i oskarżyły o bezpodstawne wycofanie się z Wyścigu Pokoju - przypomina Szozda. - Po powrocie do kraju w szpitalu w Piekarach Śląskich zrobiono mi badania i stwierdzono, że pękł mi jeden z kręgów, który uciska na nerw.

Kilka miesięcy później, przed Tour de Pologne, działacze przyjechali do Opola przepraszać zawodnika.

- Powiedziałem im: skoro zarzuciliście Szoździe brak ambicji i bezpodstawne wycofanie się z Wyścigu Pokoju, zapomnijcie, bym kiedykolwiek jeszcze się ścigał. Tak zostawiłem kolarstwo. W jeden dzień. Mój organizm nie był wyeksploatowany, mogłem jeszcze ostro jeździć przez kilka lat. Przecież trenowałem i ścigałem się raptem dziesięć lat. Ale ani przez ułamek sekundy nie żałowałem swojej decyzji. Jestem dumny z tego, co zrobiłem w życiu, co sobą reprezentuję i kim jestem. Kiedy się odwracam, to się uśmiecham, że nie spieprzyłem życia.

Po zakończeniu ścigania Szozda przez kilka lat pozostawał przy kolarstwie. Najpierw opiekował się amerykańskimi grupami, które przyjeżdżały do Europy na wyścigi.

- Byłem mechanikiem, potem masażystą, wszystkiego się uczyłem - opowiada. - Na początku lat osiemdziesiątych pojechałem do Stanów, by trenować jedną z grup. Miałem propozycję zostania w USA, ale powiedziałem: nie. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Wiedziałem, że jak się zdecyduje, to zostanę na zawsze, ściągnę rodzinę i nie wrócimy do Polski. A nigdy nawet przez myśl nie przeszło, bym mógł wyemigrować na stałe. Obojętnie gdzie jesteś na ziemi, szczęście wszędzie jest takie samo. Jeżeli potrafisz sobie poradzić w Stanach, to poradzisz sobie także w Polsce.

Sławny kolarz wziął się za biznes i dziś, po niemal 30 latach od zakończenia kariery, może powiedzieć, że też odniósł sukces.

- Nie nadawałem się do robienia interesów, ale próbowałem. Dopingowałem się, mówiąc: jeżeli inni potrafią, to dlaczego nie ja? Kupiłem sklep, wziąłem jakąś zaliczkę, jakiś kredyt. Nigdy nie wydawałem, zawsze inwestowałem.

Czy sława pomogła na nowej drodze?
- Ludzie mnie pamiętali, kojarzyli nazwisko i to było przyjemne, ale w biznesach panują ostre reguły - mówi nasz mistrz. - Zrozumiałem to bardzo szybko. Kiedy jechałem do Stanów, wziąłem ze sobą dyplom trenera. A oni na to: świetnie, my to szanujemy, ale niech pan te dyplomy powiesi u siebie na ścianie, a nam pokaże, że potrafi zrobić to, czego my oczekujemy.

Kibice mówią, że Bozia pomogła

Na przełomie lat 80. i 90. Helmut Krieger był 10 razy mistrzem Polski.
Na przełomie lat 80. i 90. Helmut Krieger był 10 razy mistrzem Polski. fot. Archiwum

35 lat po zdobyciu przez niego mistrzostwa świata opolscy kibice pamiętają Jerzego Szczakiela (na pierwszym planie) właśnie tak: on na najwyższym stopniu podium, a poniżej słynny Nowozelandczyk Ivan Mauger i Zenon Plech.
(fot. fot. Sławomir Mielnik)

Jerzy Szczakiel jest symbolem nie tylko opolskiego, ale i polskiego żużla, bowiem do dziś pozostaje jedynym polskim indywidualnym mistrzem świata. Na swym koncie ma także złoty medal MŚ w jeździe parami (w 1971 roku wraz z Andrzejem Wyglendą), choć kibice najchętniej mówią o sukcesie indywidualnym.

A sukces był tym smaczniejszy, że wywalczony dość nieoczekiwanie i w niecodziennych okolicznościach. Szczakiel nie był wymieniany w gronie faworytów turnieju finałowego w Chorzowie. W 1973 roku w polskiej reprezentacji było przynajmniej dwóch zawodników, na których bardziej stawiali kibice: Zenon Plech i Edward Jancarz.

Tymczasem po 20 biegach to młody jeździec Kolejarza Opole miał na koncie 13 pkt, tyle samo co obrońca trofeum, legendarny Nowozelandczyk Ivan Mauger. Kibice do dziś z rozrzewnieniem opowiadają o kapitalnym starcie Szczakiela w dodatkowym biegu.

Już na pierwszym łuku opolanin miał kilka metrów przewagi nad rywalem. Na drugim łuku drugiego okrążenia Mauger zbliżył się do Polaka i zaatakował go od wewnętrznej. Podczas tej akcji upadł, ale sędzia nie przerwał biegu, bo Opolanin nie zawinił. Szczakiel kontynuował bieg i objechał ostatnie dwa okrążenia. Wygrał. Jako jedyny Polak w historii.

- Często zdarza mi się wspominać ten finałowy bieg - przyznaje Szczakiel. - Choć, szczerze mówiąc, wcale nie musiało do niego dojść. Powinienem wcześniej zapewnić sobie mistrzostwo, ale wcześniej dałem się objechać Rosjaninowi Grigorijowi Chłynowskiemu. W dodatkowym biegu nie byłem faworytem. To Mauger miał znacznie szybszy motor. Co do tego nie ma dwóch zdań. Sprzyjało mi szczęście, bo tego dnia pokonałem go dwa razy.

To, co dziś mistrz nazywa szczęściem, inni nazywają Bożą pomocą. Wśród kibiców krążą różne legendy związane z pamiętnym finałem. Także taka, że Szczakiel pojechał do kościoła, by ksiądz pobłogosławił jego maszynę.

- Na obiekcie Stadionu Śląskiego była mała drewniana kapliczka - opowiada mistrz. - Rano przed turniejem finałowym poszliśmy tam na mszę. Ksiądz zobaczył, że stoją zawodnicy i podszedł do nas. Byłem z moim mechanikiem Witoldem Banikiem. Przyprowadziliśmy motor i ksiądz nam pobłogosławił.

Nieustępliwy jak Szczakiel

Zarobione na torze pieniądze Jerzy Szczakiel inwestował w dom. Wiedzie w nim spokojne życie emeryta.
(fot. fot. Krzysztof Świderski)

Pan Jurek przez całą sportową karierę związany był z zespołem Kolejarza Opole. Jak większość ówczesnych sportowców amatorów był zatrudniony w państwowym zakładzie. Klub ściśle współpracował z opolskim ZNTK i tam angaże mieli najlepsi jeźdźcy Kolejarza.

- Do pracy chodziło się na dwie, trzy godziny - przypomina zawodnik. - Pozostały czas spędzaliśmy w klubie, przy motorach na torze. Był porządek i dyscyplina. Trener zawsze miał wszystkich do dyspozycji.

Dziś nasi najlepsi żużlowcy należą do lepiej zarabiających sportowców. Dodatkowo jeżdżą w kilku ligach jednocześnie. W czasach Szczakiela takie praktyki były nie do pomyślenia.

- Nie było mowy o zmianie barw klubowych i poprawieniu warunków bytowych. Za przejście do innego klubu zawodnik mógł zostać zawieszony - przypomina mistrz świata, który po zawodach w Chorzowie był znakomitym kąskiem dla klubów z aspiracjami.
- I kilka propozycji miałem. Z klubów polskich, ale zostałem na miejscu - dodaje.

W sierpniu 1979 roku podczas treningu miał wypadek. Odnowił mu się uraz kręgosłupa, leżał w szpitalu. Na tor już nie wrócił, ale z żużlem nie zerwał. Do dziś.

- Cały czas udzielałem się w Kolejarzu, chętnie pomagałem. Byłem kierownikiem drużyny, potem prowadziłem szkółkę - opowiada Szczakiel. - Ale trenerem nigdy nie zostałem. Jakoś mnie do tego nie ciągnęło.

Nowy etap w życiu zaczynał bez wielkich oszczędności na koncie.
- Co zarabiałem jeżdżąc, to inwestowałem w dom - mówi. - Wybudowałem go w moich Grudzicach, gdzie do dziś mieszkam. W tamtym czasie w sporcie nie było takich pieniędzy jak teraz. Przecież teoretycznie byliśmy amatorami, którzy na co dzień normalnie pracują. Jeździło się dla sławy, zwycięstw, kariery. Po zakończeniu przygody ze sportem dostałem rentę, a budżet domowy zasilała żona. Dziś wiodę sobie spokojne życie emeryta.

Szczakiel pozostaje w pamięci kibiców jako twardy i nieustępliwy jeździec. W opolskim środowisku mówiło się, że na własnym torze nie zwykł przegrywać. Raz zdarzyło się, że prowadził inny zawodnik Kolejarza Konrad Libor. Szczakiel zaatakował go z pasją i obaj zawodnicy upadli. Kolejarz przegrał 0:5.

- Byłem nieustępliwy, lubiłem walkę, ale zawsze jeździłem fair - zaznacza Szczakiel. - W 1975 roku podczas ćwierćfinału mistrzostw Polski w Lublinie wygrywałem bieg po biegu, aż doszło do pojedynku z Henrykiem Gluecklichem. Przez wszystkie okrążenia szliśmy ramię w ramię. Tak przejechaliśmy czwarte okrążenie, ale za linią mety żaden nie zwolnił i dalej się ścigaliśmy. Dopiero po skończeniu piątego kółka na tor wybiegła obsługa, by nas zatrzymać. Skończyliśmy po szóstym okrążeniu.

Nadaje się do przestawiania stodoły

Na przełomie lat 80. i 90. Helmut Krieger był 10 razy mistrzem Polski.
(fot. fot. Archiwum)

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia Helmut Krieger był bezkonkurencyjny w Polsce. Specjalizował się w pchnięciu kulą: 10 razy z rzędu (1986-1995) zdobył mistrzostwo kraju na otwartym stadionie i 9 razy w hali (1984, 1987-1993, 1995). Jego rekord życiowy wynosi 21.30. Był piątym zawodnikiem Światowych Igrzysk Halowych w Paryżu (wynik 19.58) i zwycięzcą finału Grand Prix IAAF w Berlinie (wynik 20.79).

- Jeśli ktoś trenuje dwadzieścia lat i sam odchodzi ze świadomością dobrze wykonanej pracy, to może być z siebie zadowolony - uważa były mistrz. - Gorzej, jeśli sportowcy nie wiedzą, kiedy skończyć. Męczą się, mając pięćdziesiąt lat, i nie spełniają marzeń. Jestem zadowolony z tego, co zrobiłem. Przez wiele lat byłem niepokonany w Polsce, pobiłem 32 rekordy kraju, startowałem na igrzyskach olimpijskich.

Krieger urodził się w Sławięcicach i od początku kariery związany był z Chemikiem Kędzierzyn. Z racji potężnej postury przymierzany był do ciężarów, potem próbował sił w rzucie młotem, ale miał problemy z obrotami.

- I tak zostałem przy pchnięciu kulą - opowiada. - W latach 80. trenerem kadry kulomiotów był Aleksander Daszkiewicz, który jednocześnie pracował w Górniku Zabrze. To pod jego wodzą w 1983 roku w Helsinkach złoty medal zdobył Edward Sarul. Kiedy trafiłem do kadry, zostałem przydzielony do Daszkiewicza. Na jednych z pierwszych zajęć powiedział do mnie: ty to nadajesz się do przestawiania stodoły, a nie do pchania kuli. Na początku koledzy z kadry się ze mnie śmiali. Jednak kiedy zacząłem uzyskiwać dwudziestometrowe wyniki, zaczęli się śmiać z trenera.

Nasz lekkoatleta dwukrotnie zakwalifikował się do igrzysk olimpijskich, ale uczestniczył tylko w jednym święcie światowego sportu. W 1984 roku do Los Angeles z powodów politycznych polscy sportowcy nie pojechali. Cztery lata później w Seulu Krieger zajął 12. miejsce.

- Pewnie mogłem być wyżej, ale pojechałem... bez swojego trenera - opowiada nasz lekkoatleta. - W lekkoatletycznym związku brakowało pieniędzy i w ramach oszczędności na olimpiadzie byłem sam. Piętnaście dni ćwiczyłem bez trenera i nie miał kto korygować błędów.

Talerz kotletów schabowych

Krieger lubił zjeść, ale w swej dyscyplinie nie musiał trzymać diety. Wręcz przeciwnie. Po treningach zawodnicy Chemika chodzili na obiady do miejscowej restauracji "Bajka".

- Z klubu mieliśmy bloczki żywieniowe - opowiada Krieger. - Przychodziliśmy w czterech, braliśmy porcję schabowego z ziemniakami, a do tego jeszcze po dwa kotlety. Pewnego razu pani jak zawsze dała nam po zwykłej porcji, a dodatkowe schabowe położyła na jednym talerzu. Za chwilę przyszedł klient i poprosił o placki ziemniaczane. Pani odpowiedziała, że placków nie ma. Klient się obruszył i wskazując na nasz talerz z kotletami, podniesionym głosem powiedział: jak to nie ma, skoro na tamtym stoliku są? Kiedy pani mu wyjaśniła, że to są kotlety, to nieco zakłopotany wyszedł z restauracji.

W 1996 roku Krieger podjął decyzję o zakończeniu kariery. Po części zmusiła go do tego sytuacja w klubie.

- Nastąpił koniec pewnej pięknej historii i zaczęła nastawać trudna rzeczywistość: brak środków do życia. Powiedziałem pas i podjąłem pracę - mówi zawodnik.

W 1995 roku Krieger wywalczył jeszcze kolejny, dziesiąty już tytuł mistrza Polski. Jednak sport nie przynosił już pieniędzy. Macierzysty klub Chemik, którego działacze przemianowali na Unię, zawiesił wypłacanie stypendiów.

- Sądziłem się z Unią, nie miałem za co utrzymać rodziny. Zmuszony zostałem do zarejestrowania się jako bezrobotny. Po pół roku znalazłem zatrudnienie w straży przemysłowej w kędzierzyńskich Azotach. Mój pierwszy dzień nowego życia to był 17 stycznia 1996 roku. Potem powstawały nowe firmy, pracowałem w nich jako ochroniarz i tak jest do dzisiaj - mówi Krieger.

Sportowa sława ułatwiła odnalezienie się w nowej roli. Ludzie z większym respektem podchodzili do wezwań pana Kriegera, a często także z humorem. Zdarzało się, że były mistrz musiał pogonić złodziei złomu.

- Czasy były takie, że ludzie szukali wszelkich sposobów na dorobienie - mówi Krieger. - Wynosili złom i kable. Wszystko, co można było sprzedać. Ale byli cwani, brali tyle, by nie być skazanymi. Przyjeżdżała policja, zabierała delikwentów, a za kilka dni oni wracali z uwagi na nikłą szkodliwość czynu. I tak w kółko. A ochrona miała z tym więcej zachodu: wezwania na policję, zeznania.

Dziś nasz mistrz najchętniej spędza wolny czas w domu.
- Lubię pracować w ogrodzie, sadzić, pielić i zbierać plony - deklaruje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska