JOW-y w wersji Kukiza mogą wypaczać demokrację i grożą rządami mniejszości

Tomasz Gdula
Jednomandatowe okręgi popiera dziś według sondaży nieco ponad połowa Polaków. O to, jakie mają być JOW-y, nie będziemy w referendum pytani.
Jednomandatowe okręgi popiera dziś według sondaży nieco ponad połowa Polaków. O to, jakie mają być JOW-y, nie będziemy w referendum pytani. Tomasz Hołod/Polska Press
Jednomandatowe okręgi wyborcze są OK. Lecz jeśli wybory można wygrać z poparciem garstki głosujących, mniejszość łatwo może przejąć władzę nad resztą. Widać to w Kędzierzynie-Koźlu.

Tak jest na Wyspach Brytyjskich

W Wielkiej Brytanii obowiązują JOW-y oparte na zasadzie "zwycięzca bierze wszystko." Wynika to z sięgającej XVII wieku rywalizacji wigów i torysów. Najpierw była tam walka dwóch stronnictw, z czasem zrodził się będący jej odzwierciedleniem system wyborczy oparty na założeniu, że skoro zazwyczaj w okręgu rywalizuje dwóch głównych kandydatów, zwycięzca otrzyma bezwzględną większość. Kukiz i jego zwolennicy chcą wprowadzić brytyjskie rozwiązanie w Polsce, nie zważając na to, że do stabilnego dwupartyjnego systemu wciąż bardzo u nas daleko.
Podobne rozdrobnienie panuje we Francji, dlatego nikomu do głowy tam nie przychodzi, by w okręgach jednomandatowych można było wygrać bez poparcia minimum połowy wyborców. O wynikach rozstrzyga zwykle druga tura.

Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu? - za dwa miesiące na to pytanie odpowiemy w referendum. Przed udzieleniem odpowiedzi warto sobie uświadomić, że JOW-y JOW-om nierówne i jeśli wprowadzimy je w formie proponowanej przez Pawła Kukiza i jego zwolenników, polska demokracja może wkrótce przerodzić się w karykaturę samej siebie.

Trzeci w majowym wyścigu prezydenckim kandydat proponuje, by posłów wybierać w okręgach jednomandatowych. Kukiz chce podzielić Polskę na 460 okręgów tak, by w każdym z nich wyłaniany był jeden parlamentarzysta. Taki system ma wiele zalet, na czele z tą, że poseł - wzorem wielu zachodnich demokracji, a także Rzeczpospolitej szlacheckiej - byłby przede wszystkim reprezentantem konkretnego skrawka Polski i jej mieszkańców, a dopiero w drugiej kolejności trybikiem ugrupowania, które reprezentuje w wyborach.

Diabeł, jak zwykle, tkwi jednak w szczegółach, czyli w procedurze głosowania.
W systemie proponowanym przez Kukiza o zwycięstwie decydować ma jedna tura. Obywatele głosują na kandydatów zgłoszonych w danym okręgu, a mandat poselski przypada temu, kto zdobędzie najwięcej głosów. Obowiązywałaby więc zasada, że zwycięzca bierze wszystko, pokonani zostają z niczym. Problem w tym, że prawie zawsze z niczym zostałaby też większość głosujących.

18 procent i mandat w kieszeni

Żeby zrozumieć, jakie zagrożenia dla istoty demokracji niesie w sobie system JOW-ów w modelu proponowanym przez Pawła Kukiza, wystarczy przyjrzeć się ostatnim wyborom samorządowym z jesieni 2014 roku. Radnych miast i gmin wybieraliśmy w nich właśnie w oparciu o system "zwycięzca bierze wszystko". W rezultacie tylko kilka procent radnych zdobyło mandaty dzięki poparciu większości wyborców w swoich okręgach. Skalę tej patologii najlepiej zilustrować na konkretnym przykładzie.

Znakomicie do tego nadaje się 60-tysięczny Kędzierzyn-Koźle. Rada miasta liczy tu 23 osoby, które wyłoniono w ramach JOW-ów "a la Kukiz". Pozornie demokratycznie, w praktyce - ani trochę.

Przypomnijmy: Demokracja jest systemem, który ma gwarantować rządy ludu. Gdy ubierzemy go w jednomandatowe okręgi wyborcze bez drugiej tury głosowania, skrót JOW zaczyna jednak oznaczać "jak ominąć wyborców".

Wśród 23 radnych wybranych w Kędzierzynie-Koźlu tylko jeden, Tomasz Scheller z osiedla Sławięcice, otrzymał poparcie ponad połowy wyborców (poparło go 603 na 998 głosujących, tj. 60,42 proc.).

Znacznie łatwiej znaleźć wśród kędzierzyńsko-kozielskich rajców takich, którzy weszli do samorządu dzięki minimalnemu poparciu. Radna PO Sylwia Artuna zdobyła w jednym ze śródmiejskich okręgów poparcie zaledwie 18,22 proc. wyborców i o ledwo kilkanaście głosów wyprzedziła dwóch pozostałych rywali, którzy łącznie zdobyli niemal dwa razy większe poparcie niż ona. To nie koniec, bo pozostałych pięciu kandydatów, którzy uplasowali się za czołową trójką w tym okręgu, otrzymało ponad 49 proc. głosów! Radną została jednak nieznana z działalności publicznej pani Artuna, choć zagłosował na nią mniej niż co piąty wyborca.

Opisany przypadek bynajmniej nie jest odosobniony. W większości okręgów zdecydowana większość wyborców nie ma w radzie miasta ani jednego przedstawiciela. Za to nieliczne mniejszości mogą cieszyć się triumfem swych kandydatów.

Radna PO Katarzyna Dysarz wygrała zaledwie pięcioma głosami (114 do 109) z Zofią Zimowską z komitetu ówczesnego prezydenta miasta Kędzierzyna-Koźla Tomasza Wantuły. Zwyciężczynię poparło 21,8 procent wyborców, jej rywalka dostała dokładnie o jeden procent mniej. Czterech na pięciu głosujących w tym okręgu nie poparło Katarzyny Dysarz, mimo to muszą zaakceptować, że to właśnie ona weszła do rady miasta w ich imieniu.

Podobne przykłady można mnożyć, jednak najdobitniej o słabościach systemu, w ramach którego mandat trafia w ręce zdobywcy największej liczby głosów, a nie tego, kto legitymuje się poparciem co najmniej połowy wyborców, świadczą zbiorcze wyniki wyborów do rady Kędzierzyna-Koźla. Przed przeczytaniem dwóch najbliższych zdań warto wziąć głębszy oddech.

Otóż Platforma Obywatelska uzyskała 16,33 procent głosów. W nagrodę - dzięki JOW-om w wersji promowanej przez Kukiza - zdobyła bezwzględną większość w radzie miasta (12 na 23 mandaty), zaś 84 procent mieszkańców Kędzierzyna-Koźla, którzy wzięli udział w wyborach, nie ma w radzie miasta żadnych reprezentantów lub są oni w mniejszości.

- Tak drastycznych wynaturzeń demokracji dałoby się uniknąć, gdyby o ostatecznym wyniku decydowała druga tura, w której o zwycięstwo walczyliby dwaj kandydaci z największą liczbą głosów - mówi dr Bartłomiej Biskup, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. - Dzięki temu w każdym okręgu zwycięzca legitymowałby się poparciem bezwzględnej większości, a nie otrzymywał mandat dzięki głosom co piątej osoby. Przykład Kędzierzyna-Koźla w zadziwiająco jaskrawy sposób pokazuje słabości systemu JOW w modelu brytyjskim i powinien stanowić przestrogę dla jego zwolenników - dodaje naukowiec.

Dodajmy, że dzięki systemowi forsowanemu przez Pawła Kukiza, do zdobycia mandatu radnego wystarczyło uzyskać przeciętne poparcie w okręgu na poziomie 29,9 proc. Innymi słowy niemal trzech na czterech wyborców w każdym okręgu nie ma w radzie miasta żadnego reprezentanta. Czy to wzmocni w nich poczucie sensu uczestnictwa w wyborach, na czym ponoć zależy zwolennikom JOW-ów?

Co to za demokracja?

Paweł Kukiz w rozmowie z dziennikarzem nto początkowo nie chciał uwierzyć, że system, który z takim zaangażowaniem promuje, zaowocował zdobyciem pełni władzy przez partię, na którą głosował co 6. wyborca. Dopytywał, czy Kędzierzyn-Koźle jest miastem na prawach powiatu, bo być może taką deformację demokracji zawdzięczamy jednak systemowi proporcjonalnemu. Nic z tego, to system JOW-ów dał słabiutkiej mniejszości bezwzględną większość. Kukiz usiłował szukać kolejnych argumentów, w końcu skapitulował.

- No, ale tak ludzie wybrali. A skoro tak wybrali tego swojego wójta czy prezydenta, to mogą go odwołać - wypalił muzyk z politycznymi aspiracjami.

Cóż, rozmowa miała być o wyborach radnych w ramach jednomandatowych okręgów wyborczych. Ale wtręt o prezydencie, aczkolwiek zupełnie nie na temat, też jest tu znaczący. Zgodzić się bowiem należy, że w wyborach na wójta, burmistrza czy prezydenta miasta cała gmina staje się jednomandatowym okręgiem wyborczym, w ramach którego wszyscy wybierają jednego włodarza.

I tu znów - ostatni już raz - skierujmy wzrok na Kędzierzyn-Koźle. W pierwszej turze wyborów na prezydenta tego miasta urzędujący od 2010 roku Tomasz Wantuła dostał 29,54 procent głosów i zajął pierwsze miejsce w stawce 7 kandydatów. Zgodnie z systemem proponowanym przez Kukiza, Wantuła powinien zostać prezydentem na drugą kadencję. Ponieważ jednak te wybory były prawdziwie większościowe, zarządzono drugą turę. W ponownym głosowaniu urzędujący prezydent stanął w szranki z kandydatką PO Sabiną Nowosielską i… to ona przekonała do siebie 55 proc. głosujących, detronizując rywala.

Skoro z Pawłem Kukizem nie udało się nawiązać rzeczowej rozmowy na temat "błędów i wypaczeń" względem demokracji, jakimi skutkuje popierany przez niego jednoturowy system w wyborach do rad gmin (i jakimi grozi, gdyby zastosować go w przypadku wyborów do Sejmu), postanowiliśmy zwrócić się z pytaniami do jego pełnomocnika na Opolszczyźnie, Janusza Sanockiego, wieloletniego bojownika o JOW-y w wydaniu brytyjskim.

Niestety i w tym przypadku informacja, że system jednomandatowy obdarzył pełnią władzy partię z poparciem na poziomie 16 procent, spotkał się z dość lekką reakcją.

- No i co z tego? - zapytał Janusz Sanocki. Ten system opiera się na najsłuszniejszej zasadzie: chcącemu nie dzieje się krzywda - skwitował, podkreślając, że żadna druga tura wyborów nie jest potrzebna. - Kto dostanie więcej głosów w pierwszej, wygrywa, tak jest dobrze - zapewnia.

Ani na nim, ani na Pawle Kukizie nie zrobił wrażenia fakt, że w polskim, rozdrobnionym systemie politycznym reprezentantami poszczególnych okręgów nader często stają się osoby popierane przez zdecydowaną mniejszość. Nierzadko też zdarza się, że czołową dwójkę na mecie dzieli poparcie zaledwie paru dziesiątych procent, a pozostali kandydaci łącznie dostają kilka razy więcej głosów. Mimo to system zawsze promuje zwycięzcę, co z demokracją ma niewiele wspólnego.

Senat wątpliwie demokratyczny

Na tej samej zasadzie co ostatnio radnych gmin, w 2011 roku wybraliśmy senatorów. W tamtym wyścigu także wygrywał kandydat, który dostał największą liczbę głosów w okręgu, reszta zostawała z niczym, podobnie jak ich wyborcy. Przeciętnie do zwycięstwa wystarczało uzyskanie poparcia 40,3 procent wyborców.

Niepodważalne zwycięstwo, czyli poparcie ponad połowy wyborców w swoim okręgu uzyskało zaledwie jedenastu senatorów, czyli w praktyce co dziesiąty. Gdyby wybory do Senatu, poza tym, że są jednomandatowe, miały być też prawdziwie większościowe, w dziewięciu okręgach na dziesięć konieczne byłoby zorganizowanie drugiej tury głosowania, by wyłonić zwycięzcę popieranego przez ponad połowę wyborców.

- To na pewno spłaszczyłoby dysproporcje i deformację woli wyborców, z jaką mamy do czynienia w przypadku JOW-ów jednoturowych - dr Bartłomiej Biskup nie ma wątpliwości.

Druga tura jest konieczna

Obecny, proporcjonalny system wyłaniania posłów powoduje, że jedna lokomotywa o silnym nazwisku zbiera dużą liczbę głosów i ciągnie do Sejmu jeszcze kilka mniejszych wagoników. Tacy posłowie-wagoniki są lojalni nie wobec wyborców, których poparcia faktycznie nie mają, ale wobec szefów swych partii, ponieważ to oni zdecydują, komu w kolejnych wyborach dadzą na listach miejsca biorące, czyli na tyle wysokie i bliskie lokomotywy, by znów prześliznąć się do parlamentu.

System JOW-ów ma położyć kres temu niereprezentatywnemu systemowi, w którym wola wyborców jest wypaczana przez wewnątrzpartyjne układy. Ale może się to stać tylko, jeśli przyjmiemy zasadę, że zwycięstwo zależy nie tylko od uzyskania największej liczby głosów w okręgu, lecz przede wszystkim od zdobycia poparcia ponad 50 procent głosujących. W przeciwnym razie nasz wciąż niestabilny system może owocować powierzaniem pełni władzy osobom i ugrupowaniom cieszącym się niewielkim poparciem. Trudno o gorszy sposób na rzekomo leżące na sercu zwolennikom Pawła Kukiza wzmocnienie demokracji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska