Brygida Kolenda-Łabuś dopiero się rozkręca

Justyna Łabuś
Brygida Kolenda-Łabuś w Sejmie dopiero się rozkręca – mówią jej znajomi.
Brygida Kolenda-Łabuś w Sejmie dopiero się rozkręca – mówią jej znajomi. Justyna Łabuś
Przez lata była wierną urzędniczką w gabinecie SLD-owskiego prezydenta Kędzierzyna-Koźla. Kiedy lewicowa ekipa rządząca miastem się rozleciała, ona poszybowała w górę.

18 maja 2010 roku. Mieszkańcy Koźla zbierają się na wałach przeciwpowodziowych, bo Odra nie mieści się w korycie. Ludzie oglądają się nerwowo za siebie.

- Gdzie jest prezydent Fąfara? - pytają przestraszeni. - Powinien tu być i bronić Koźla.
Chwilę później podjeżdża terenówka z urzędu miasta. Zamiast prezydenta wysiada z niej jego zastępczyni, Brygida Kolenda-Łabuś. Ludzie po raz pierwszy widzą ją bez eleganckiego żakietu czy marynarki. Tym razem ubrana w spodnie, zabłocone trapery i kurtkę z emblematem obrony cywilnej wspina się na wały.

Ocenia sytuację, rozdziela ludzi, podejmuje najważniejsze decyzje. W tym tę o zamknięciu tzw. szandorów, za którą potem będzie musiała się wiele razy tłumaczyć, nie tylko mieszkańcom, ale także prokuratorom.

Owe szandory to metalowe zasuwy, które zamykają przepust w wale. Dzięki ich założeniu zwiększa się szansa na uratowanie Koźla, ale jednocześnie wydany zostaje wyrok na Kobylice i kilka innych wsi w gminie Cisek, które teraz stają się swoistym zbiornikiem retencyjnym. - Zamknięcie szandorów było jedynym wyjściem - tłumaczy się dziś z tej kontrowersyjnej decyzji. - Starałam się ją opóźnić, żeby wszystkim dać szansę na ewakuację, ale i tak było to nieuniknione. Wiedzieliśmy, że ludzie z gminy Cisek będą mieli do nas o to pretensje, ale nie mogliśmy postąpić inaczej.

Przekonuje, że decyzję o zastosowaniu szandorów podjęto wiele lat wcześniej, gdy projektowano wał. - Prawdziwą przyczyną nie kwestionowanej przeze mnie krzywdy mieszkańców zza szandorów było niekompletne lewostronne obwałowanie Odry - zaznacza.

Po powodzi był telefon

W dzień walczy na wałach, a w nocy w lokalnym Radiu Park zdaje tysiącom mieszkańców raport o sytuacji przeciwpowodziowej. Opowiada, co gmina będzie robić i jak mają się zachować ludzie w obliczu żywiołu. Tłumaczy też, że jej szef, prezydent Fąfara, jest chory i musi leżeć w łóżku, dlatego nie kieruje akcją przeciwpowodziową.

W lokalnej prasie ukazuje się jednak zdjęcie prezydenta w gumowcach, który zabezpiecza swój dom przed wielką wodą. Nie wygląda na obłożnie chorego. Ludzie są źli, ale ufają kobiecie, która zastąpiła prezydenta. Jej notowania wśród mieszkańców Kędzierzyna-Koźla błyskawicznie szybują w górę.

Miesiąc po powodzi dzwoni telefon. To Leszek Korzeniowski, szef Platformy Obywatelskiej z Opola. - Chcę pani zaproponować współpracę z PO - zachęca do mariażu Korzeniowski.

Propozycja o tyle dziwna, że Kolenda-Łabuś uważana była za wiernego człowieka Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Nigdy co prawda nie była członkiem tej partii, jednak startowała z jej list do rady miasta, a także wiernie stała przy prezydencie Fąfarze, który był jednym z filarów kędzierzyńsko-kozielskiej lewicy.

- Wówczas nasza partia dogadywała się w komitetem Tomasza Wantuły w sprawie przyszłej koalicji samorządowej. Z tego co pamiętam, zaproponowałem pani Brygidzie, by została wiceprezydentem w gabinecie Wantuły, który z kolei miał zostać prezydentem z poparciem PO - zdradza dziś szczegóły tamtej propozycji Leszek Korzeniowski.

Jeden z kędzierzyńskich działaczy SLD: - Notowania naszej partii spadały, prezydent dużo stracił w oczach mieszkańców swoją nieobecnością podczas powodzi. A ona zdobywała popularność i sympatię mieszkańców. Wielu chciało ją mieć po swojej stronie.

Pani wiceprezydent rękę Korzeniowskiego odrzuciła. Chciała być bowiem lojalna wobec Fąfary. Dlatego do samego końca kampanii samorządowej w 2010 roku wspierała swojego szefa. Mimo że pojawiały się głosy, iż to ona powinna startować na prezydenta. Dlaczego? Zdaniem wielu była jedyną osoba, która mogła wygrać wybory z młodym lekarzem Tomaszem Wantułą, który zapragnął zamienić biały kitel na prezydencki fotel.

Sekretarz jej nie interesował

Gdy Fąfara przegrał pierwszą turę wyborów na prezydenta, była podłamana. - Obawiała się wielkich zmian w mieście - mówi jeden z jej współpracowników z urzędu miasta. Wtedy po raz pierwszy widywaliśmy ją w takim stanie.

W grudniu 2010 roku Wantuła wygrał drugą turę samorządowych wyborów prezydenckich (zdobywając większość we wszystkich 33 gminnych okręgach wyborczych). Zapowiedział, że gdy będzie tworzył swój gabinet w magistracie, zechce skorzystać z doświadczenia charyzmatycznej wiceprezydent. Zaproponował jej jednak tylko stanowisko sekretarza, a na to nie chciała się zgodzić sama zainteresowana.

11 lutego w urzędzie miasta odbyło się jej uroczyste pożegnanie. Część oficjalną zorganizował prezydent Wantuła, wręczył kwiaty, powiedział kilka ciepłych słów. Po oficjałkach pracownicy urzędu zorganizowali alternatywne pożegnanie, bez dziennikarzy i przedstawicieli nowej władzy. Przyszli niemal wszyscy zatrudnieni w magistracie.

- Nawet chłopy wyły - mówi Andrzej Kopacki, były rzecznik prasowy Wiesława Fąfary, a dziś dyrektor biura poselskiego Brygidy Kolendy-Łabuś.

- Wspomnienie wszystkich pracowników, którzy z własnej inicjatywy zorganizowali pożegnanie, łzy i długie owacje na stojąco jeszcze dziś rodzą ogromne wzruszenie. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach pracy nie spodziewałam się, że w takim stylu zakończy się moja praca w magistracie - mówi Brygida Kolenda-Łabuś.

Kariera mogła lec w gruzach

Pracę w Kędzierzynie-Koźlu rozpoczęła w 1975 roku w Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdzie do 1990 roku pełniła kierownicze funkcje. Potem poszła w prywatny biznes, konkretnie do Banku Przemysłowo-Handlowego. Jednak epizod z tamtego czasu położył się cieniem na jej pracy zawodowej. Będąc dyrektorem banku, udzieliła pożyczki 400 tysięcy złotych ludziom, którzy okazali się oszustami. W konsekwencji zasiadła na ławie oskarżonych.

- Jako dyrektor banku miałam bardzo duże kompetencje, teoretycznie mogłam udzielać kredytów nawet do 100 milionów złotych. Jeden z klientów okazał się nieuczciwy i próbował wyłudzić pieniądze. Udało mi się wstrzymać wypłatę połowy kredytu - opowiada dziś o tamtym epizodzie poseł Kolenda-Łabuś.
Sprawą oszustów zajęła się prokuratura rejonowa. Zawiesiła jednak postępowanie wobec spółki, która wystąpiła o kredyt.

- Złożyłam zażalenie na to postępowanie. Prokuratura okręgowa przyznała mi rację. Nadepnęłam jednak na odcisk temu środowisku, w związku z czym sama wraz ze współpracownikami znalazłam się na ławie oskarżonych z zarzutem nieumyślnego niedopełnienia obowiązków - wspomina.

Po siedmiu latach uniewinniono ją od zarzutów niedopełnienia obowiązków jako dyrektora banku. Potem okazało się, że sąd czegoś nie dopilnował. Konkretnie zabrakło podpisu wyroku przez jednego z ławników. Sprawa znów trafiła na wokandę, przez wiele miesięcy maglował ją nowo wybrany skład orzekający. - Ostatecznie ją umorzono - wyjaśnia Kolenda-Łabuś.

Z Wyspiarzami nie wyszło

Dziś mówi, że ten przypadek nauczył ją być ostrożną. Gdy do Kędzierzyna-Koźla w 2008 roku przyjechali przedsiębiorcy z Wysp Brytyjskich, całe miasto nie posiadało się ze szczęścia. Biznesmeni John Butler i William Leathers zaproponowali, by gmina przekazała im za symboliczną złotówkę kilka zdewastowanych obiektów, w tym kozielskie podzamcze, a także były kompleks basenowy w Kłodnicy.

Zarzekali się, że podzamcze odnowią i urządzą w nim hotel. Nieoficjalnie mówiło się nawet o Hiltonie albo Sheratonie. Z kolei w Kłodnicy chcieli budować park wodny albo inne centrum rekreacji. Pojawiały się plany, kreślono wizje, podejmowano uchwały intencyjne. Rozmowy z miastem w pewnym momencie utknęły jednak w martwym punkcie, biznesmeni przestali przyjeżdżać do Kędzierzyna-Koźla.
- Od początku starałam się studzić nastroje. Potem okazało się, że ci panowie chcieli przejąć te obiekty (podzamcze, Kłodnicę - red.), omijając procedury przetargowe. Na coś takiego nie mogliśmy się zgodzić - mówi dziś Kolenda-Łabuś.

Ostatecznie przedsiębiorcy zniknęli całkowicie, a władze miasta z panią wiceprezydent na czele za porażkę w negocjacjach obwiniły niedoszłych inwestorów. Kilka miesięcy po tym, jak wszyscy zapomnieli już o brytyjskich przedsiębiorcach, do redakcji "Nowej Trybuny Opolskiej" zadzwonił William Leathers. Jeden z jego polskich współpracowników przetłumaczył mu artykuły, które ukazały się na ich temat w opolskiej prasie.

- Takich urzędników jak w Kędzierzynie-Koźlu jeszcze nigdy nie spotkałem - denerwował się Leathers. - Nie dotrzymują umów, przez nich straciłem ochotę na robienie biznesów w waszym kraju. Możecie to napisać, cześć - rzucił do słuchawki. Od tego czasu podzamcze popadło w jeszcze większą ruinę, a w zdewastowanych basenach w Kłodnicy kąpią się tylko żaby.

Wybrała PO zamiast SLD

Dużo lepiej pani Brygidzie poszły rozmowy z politykami Platformy Obywatelskiej. Gdy odeszła w magistratu, odpoczywała, grzebiąc w przydomowym ogródku. Zbliżały się jednak wybory parlamentarne, a jej nazwisko traktowane było jako "biorące". Pierwszy propozycję przedstawił jej szef opolskiego Sojuszu Lewicy Demokratycznej Tomasz Garbowski. Miała dostać trzecie miejsce na liście za Garbowskim i Andrzejem Mazurem. - Zgoda oznaczała, że czuje się solidarna z tym środowiskiem. Ale ceną byłoby zaprzepaszczenie szansy na karierę w parlamencie. Lista SLD nie dawała jej bowiem zbyt dużych szans na zostanie posłem.

A ona, choć zgrywa skromną urzędniczkę, jest piekielnie ambitna - mówi nasz rozmówca związany z SLD.
Potem przyszła propozycja z PO. W Kędzierzynie-Koźlu szeptano, że stała za tym Warszawa. Spekulowano, że Zenon Maślona, kędzierzyński milioner i szef chemicznego giganta - firmy Brenntag, wykorzystał swoje kontakty z ministrem skarbu Aleksandrem Gradem i załatwił jej drugie miejsce na opolskiej liście PO, tuż za Leszkiem Korzeniowskim. Sam Maślona nigdy zresztą nie krył, że bardzo ceni pracę Kolendy-Łabuś. Inna wersja mówiła, że to pochodzący z Opolszczyzny wiceminister infrastruktury Tadeusz Jarmuziewicz wydeptał jej dwójkę.

- Zdemolowali mi listę - wściekał się Korzeniowski, gdy okazało się, że urzędniczka z Kędzierzyna-Koźla ma być wyżej niż zasłużeni dla Platformy działacze, od lat budujący swoją pozycję pod skrzydłami "Korzenia".
Ostatecznie szef opolskiej PO "zepchnął" Kolendę-Łabuś na piąte miejsce. W wyborach nie było niespodzianki, przebojowa urzędniczka z Kędzierzyna-Koźla dostała 10 411 głosów i pewnie weszła do parlamentu.

Na razie - jak sama mówi - dopiero się tam rozkręca. Chciała znaleźć się w Komisji Samorządu Terytorialnego, ale takich jak ona chętnych na tę prestiżową komisję było dużo więcej. Zamiast tego trafiła do Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt. W międzyczasie zapisała się do Platformy, tyle że zaraz po tym kędzierzyńskie struktury PO zostały rozwiązane przez zarząd regionalny partii, który chciał oczyścić partię z ludzi byłego już posła i członka PO Roberta Węgrzyna.

Teraz mają zostać wybrane nowe lokalne struktury. Posłanka Kolenda-Łabuś kilka dni temu zapowiedziała, że chce do nich wstąpić, ale tylko jako szeregowy członek. - Nie chcę rządzić kędzierzyńską PO - zarzeka się. Przewodniczący Korzeniowski ponoć bacznie obserwuje, czy Kolenda-Łabuś nie rośnie w siłę. Od wielu lat uważnie przygląda się bowiem, czy gdzieś w terenie nie wyrasta mu poważny konkurent, który mógłby zająć jego miejsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska