Bunt w kędzierzyńskim Markocie

fot. Daniel Polak
- Nikt tu nie głoduje, a żywność nie jest przeterminowana - mówi Jacek Kolczyński. -  Część bezdomnych chce mnie po prostu skompromitować, bo liczą, że jak odejdę, znów wrócą stare dawne czasy. Czyli picie i przekręty.
- Nikt tu nie głoduje, a żywność nie jest przeterminowana - mówi Jacek Kolczyński. - Część bezdomnych chce mnie po prostu skompromitować, bo liczą, że jak odejdę, znów wrócą stare dawne czasy. Czyli picie i przekręty. fot. Daniel Polak
Od roku, gdy Jacek Kolczyński został tu nowym szefem, kończyło się picie, z mocniejszych rozrywek zostały partyjki pokera, ale stawką są już jedynie zapałki. Nie ma forsy na grę, za to jest dużo pracy. Dlatego bezdomni intrygami i donosami chcą pozbyć się Kolczyńskiego.

Drzewa trzeba rąbać na opał, podwórko odśnieżać, korytarze i pokoje odkurzać, okna wymyć przed świętami - wylicza obowiązki bezdomnych Kolczyński. - No i najważniejsze, żadnego alkoholu. Poczuję, że ktoś coś chlapnął, wyrzucam od razu za bramę. To nie są wczasy w Kołobrzegu.

I właśnie to się niektórym ludziom nie podoba. Tym, którzy są tu od wielu miesięcy i takim, co przyjechali kilka dni temu z innych placówek w Polsce.

Na przykład Januszowi Krause, który do ośrodka dla bezdomnych w Kędzierzynie-Koźlu trafił z Sosnowca. Jak tłumaczy, tak mu się życie układa, że raz dom ma, a raz nie.
- Ludzie tu w Markocie głodują. Na obiad dostają tylko zupę, karmią nas przeterminowanymi produktami. Poza tym w ośrodku szerzą się choroby, bo wiele osób nie ma opieki medycznej. Byłem już w kilku ośrodkach dla bezdomnych, ale takiej sytuacji jak w Kędzierzynie-Koźlu nie zastałem nigdzie - zarzeka się Janusz Krause.

Nie on jeden. Policja w ostatnim czasie dostała sporo telefonów z donosem na nowego szefa i prośbami o interwencję. Były m. in. zgłoszenia, że kierownik zaniedbuje w ośrodku dzieci, że straszy i terroryzuje mieszkańców.

Kiedyś było inaczej…

- Te informacje się nie potwierdziły - przyznaje mł. aspirant Hubert Adamek z kędzierzyńskiej policji.
O tym, że w skargach i donosach nie ma nic na rzeczy, przekonaliśmy się sami. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi, pokazano nam spiżarnię.

- No i nie ma tu przeterminowanych produktów, o jakich mówił pan z Sosnowca. Podobnie jak nie dzieje się nic innego złego, o czym opowiadał on i niektórzy inni ludzie - podkreśla Kolczyński.
Przyznaje, że owszem, na obiad jest jedno danie, ale albo zupa, albo drugie danie. Razem ze śniadaniem i kolacją to trzy ciepłe posiłki dziennie. Tak jest w 90 procentach wszystkich tego typu
placówek w kraju.

Skąd więc te ataki na kierownika?

- Niektórzy się buntują, bo nie mogą lub nie chcą przystosować się do regulaminu i chcą mnie skompromitować - mówi szef ośrodka. - Nie podoba im się, że ten ośrodek jest wreszcie prowadzony tak, jak powinien, że ma nie ma tu alkoholu, przekrętów.
Bo kiedyś tu było inaczej.

Do 2005 roku kierowniczką placówki była Irena K., która przyjechała do Kędzierzyna-Koźla z centralnej Polski. Markot miał wtedy taką zasadę - wymyśloną zresztą przez Marka Kotańskiego - że szefami placówek dla bezdomnych zostawali sami bezdomni. Ci bardziej zorganizowani, obrotni, sprytni, bo i tacy czasem tracą wszystko i lądują na bruku. Możliwość kierowania przytuliskiem miała być dla takich ludzi swego rodzaju terapią. Ale pani Irena nieumiejętnie wcieliła się w swoją rolę.

- W ośrodku panował terror. Widziałem, jak biło się tutaj i zastraszało ludzi - opowiada Adam Kusiak, który przebywał wówczas w placówce.

Zenek kopał po siedzeniu

Za terror odpowiadał pan Zenek, konkubent szefowej. Mieszkańcy przyznają, że miał dość ciężką rękę.
- Widziałem, jak Zenek kopał w d… jednego z naszych, a potem bił go po twarzy - opowiada jeden z byłych podopiecznych Markotu. - Słusznie zresztą dostał, bo nie chciał się dostosować do grupy. Ja tam lubiłem Zenka i tą szefową.

Wokół kierowniczki i jej zastępcy była całkiem spora grupa kilku ludzi, o których się mówiło, że są nie do ruszenia. To ci, którzy stawiali pani Irence i Zenkowi alkohol. Im pasowało takie życie, a szefostwu jeszcze bardziej. Zamiast realizować programy wychodzenia z bezdomności, upewniali podopiecznych Markotu, że lepiej być wiecznie nachlanym człowiekiem bez zobowiązań, niż próbować rozpocząć nowe, trzeźwe życie.

Pani Irena była tylko nie tylko kiepskim terapeutą, ale i fatalną księgową. Przychody - bo nawet najbiedniejszy ośrodek dysponuje jakimiś pieniędzmi - nigdy nie bilansowały jej się z wydatkami. Pustki w kasie próbowała ratować kredytami "chwilówkami". Brała podopiecznych i jeździła z nimi do SKOk-u albo umawiała przedstawiciela Providenta. Namówieni przez nią mieszkańcy pożyczali pieniądze na swoje nazwisko, ale gotówką cieszyli się kilka minut. Szefowa zabierała pieniądze bezdomnym, którzy przed chwilą się zadłużyli.

Gdy SKOK i Provident upomniały się o pieniądze, ich przedstawiciele zamiast kasy, zobaczyli zadłużonych podopiecznych Markotu wzruszających bezradnie ramionami. Wtedy sprawą schroniska w Słąwięcicach zainteresowała się prokuratura w Kędzierzynie-Koźlu. Śledczy postawili Irenie K. zarzut wyłudzenia 4,5 tys. złotych od trzech osób. Po szczegółowej kontroli okazało się, że Markot jest dodatkowo zadłużony na 20 tys. zł.

Program naprawczy się zepsuł

Ostatecznie szefowa placówki, w której ludzie mieli wychodzić z nałogu, trafiła na odwyk. A do ośrodka trafił nowy kierownik, Bogdan O. Pan Bogdan zapowiedział wprowadzenie tzw. "programu naprawczego". Czyli koniec z biciem, piciem i marnotrawieniem pieniędzy.

- Zaczęło się spłacanie długów, trochę dali zwykli ludzie, coś dorzucił proboszcz miejscowej parafii - opowiada mieszkaniec Markotu.

Po kilku miesiącach udało się nawet włączyć telefon, który został odcięty w czasach, gdy rządy sprawowała tu pani Irena. Uregulowano też rachunki za światło i wodę. Z Markotem współpracować też zaczął Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej. Urzędnicy zawozili do schroniska bezdomnych napotkanych na stacji w Kędzierzynie-Koźlu, ufając, że kierują ich w dobre ręce. Wszyscy w mieście wierzyli, że ośrodek wyszedł na prostą. Wszyscy, poza mieszkańcami osiedla Sławięcice.

- Dalej łazili pijani pod ulicach. Niektórzy żebrali, czasem zaczepiali mieszkańców bez powodu. No i ten ich podejrzany handel. Sporo można było u nich kupić, głównie materiały budowlane, płyty gipsowo-kartonowe, styropian - opowiada Adrian, mieszkaniec osiedla w Sławięcicach. Przyznaje, że miał niejedną sprzeczkę z lokatorami Markotu.

Sąd skazał kierownika

Wprowadzanie "programu naprawczego" skończyło się, gdy wyszło na jaw, że szef ośrodka to wcale nie pan Bogdan, tylko Jacek i nie O., tylko J. Dokumentami innego człowieka posługiwał się przez kilka lat.
- Nie miałem prawa jazdy, dlatego byłem Bogdanem O., bo człowiek o takim nazwisku miał akurat prawo jazdy kategorii B - tak latem tego roku tłumaczył Jacek J.

I dodawał, że robił to dla podopiecznych ośrodka. Oburzał się, że ktoś przecież musiał wozić do Markotu opał i żywność. Zresztą prawdziwy O. miał być kimś z jego rodziny, więc przestępstwo nie było tak bardzo szkodliwe społeczne.

W te tłumaczenia nie uwierzył jednak sąd i skazał go na rok więzienia, choć wykonanie wyroku warunkowo zawiesił.

Pan Jacek wyleciał z roboty z hukiem. Odrzucony przez szefostwo Monaru, czuł się jednak potrzebny bezdomnym. Uznał, że wciąż musi im pomagać, szczególnie, że ośrodku sporo osób kręciło nosem na nowego kierownika, zaprowadzającego nowe porządki.

Do schroniska pan J. miał drzwi zamknięte, postanowił więc, że otworzy drugie, podobne. Tuż za płotem. Stoi tam stary budynek, duży i przestronny, choć wymagający sporych remontów. Były szef Markotu uznał, że wspólnymi siłami tych, którzy odejdą razem z nim, uda się go odnowić.

Niech Bruksela płaci za schronisko

Ręce to roboty i chęci nic nie kosztują, ale materiały budowlane już owszem. Pan Jacek uznał, że na stworzenie nowego ośrodka może złożyć się podatnik. I to nie tylko ten z Polski, ale i całej Unii Europejskiej. W tym celu należy jedynie zawiązać stowarzyszenie, które postara się o granty z Brukseli na pomoc społeczną.

Pan J., karany prawomocnym wyrokiem, nie mógł jednak stanąć na czele takiego stowarzyszenia. Szefem została więc jego przyjaciółka. "Amaltea", bo tak nazywało się to stowarzyszenie, nawiązało współpracę z władzami Kędzierzyna-Koźla. Te wydzierżawiły "Amaltei" budynek sąsiadujący z Markotem, a Jacek J. i jego przyjaciółka zaczęli się starać o dotacje na działalność przytuliska.

- Chcieliśmy zrobić z tego coś na kształt domu spokojnej starości, miejsca, gdzie w spokoju mogliby żyć nie tylko ci, którzy stracili wcześniej dach nad głową, ale także osoby, które zapłaciłyby za pobyt tutaj - wyjaśniał pan Jacek.

Wiceprezydent Piotr Gabrysz tłumaczył, że "Amaltea" to działające zgodnie z prawem stowarzyszenie i miasto nie może odmawiać współpracy. Rozpoczął się już nawet remont budynku. Tego nie wytrzymali mieszkańcy Sławięcic.

- Już z jednym ośrodkiem dla bezdomnych mamy tu od lat problemy, a jeszcze drugi taki miał powstać tuż pod naszymi oknami. To już byłoby za wiele! - oburza się Ewa Matias, mieszkanka ul. Dąbrowszczaków.

Znikały całe ciężarówki

Pani Ewa w lipcu stanęła na czele protestu. Ludzie wysyłali pisma do władz miasta, straszyli prasą. Efekt osiągnęli, bo władze miasta wycofały się ze współpracy.

- To wina dziennikarzy, zrobił się szum. Niepotrzebnie - stwierdził J. - Przedstawiono mnie jako człowieka nieuczciwego, a przecież każdy popełnia błędy. Zrobiła się fatalna atmosfera wokół mającego powstać miejsca i nawet władze miasta, początkowo przychylne temu pomysłowi, nie chcą już z nami mieć nic wspólnego.

Od tamtego czasu jego telefon nie odpowiada. Podobno wyjechał do Bielska-Białej. Zakładać ośrodek dla bezdomnych. Jak tłumaczył przed wyjazdem dziennikarzowi nto, tam jest lepszy klimat do robienia takich rzeczy...

Robert Starzyński, członek zarządu stowarzyszenia Monar-Markot przyznaje, że o działalności byłego kierownika już niedługo poinformuje prokuraturę.

- Przeprowadziliśmy w ostatnim czasie trzy kontrole w kędzierzyńskiej placówce - wyjaśnia Starzyński. - Na miejscu była nawet nasza główna księgowa. Okazało się, że bardzo duża ilość materiałów budowlanych, głównie tynków i zapraw murarskich, które otrzymywał ośrodek jako dary od prywatnych firm, nie została wykorzystana do jego remontu. Działa się to za czasów poprzedniego kierownictwa. Jaka konkretnie ilość materiałów budowlanych? Starzyński przyznaje, że "znikać" mogły nawet całe ciężarówki.

- Na razie dotyczy to towaru o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych, ale wciąż dowiadujemy się o kolejnych darach, które zniknęły - dodaje. - Gdy zakończymy swoje wewnętrzne dochodzenie, powiadomimy o wszystkim organa ścigania.

Starzyński nie dziwi się, że niektórzy mieszkańcy kędzierzyńskiego Markotu zaczęli atakować swojego kierownika.

- Podobne sytuacje obserwowaliśmy w innych miastach. To są ludzie, którym nie podobają się nowe porządki - wyjaśnia krótko.

Marek Kotański, zakładając Markot, chciał pomagać ludziom biednym i bezdomnym bezinteresownie. Pewnie teraz przewraca się w grobie, widząc, że na tej szczytnej idei niektórzy chcą robić interesy...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska