Durczok, Dudek, Globisz. Śląsk ma wiele twarzy

Archiwum
Krzysztof Globisz
Krzysztof Globisz Film Polski
O Śląsku zrobiło się ostatnio głośno. Nie ma pewności, że to dobrze, skoro dla jednych Ślązacy są zakamuflowanymi Niemcami, dla innych zatwardziałymi separatystami. Tymczasem prawda o Śląsku jest o wiele bogatsza i piękniejsza.

Żywym dowodem na bogactwo i urodę tego miejsca na ziemi są ludzie tu mieszkający. Kilkanaście znanych postaci ze świata show-biznesu, nauki, kultury, polityki, mediów, Kościoła i innych - od pokoleń związanych z tą małą ojczyzną - poprosiliśmy, by opowiedzieli o swoim przeżywaniu śląskości.
O niektórych wiadomo powszechnie, że Śląsk jest ziemią ich urodzenia i wychowania, ale "hanysowatość" części z nich dla niejednego będzie - miłym, jak się spodziewamy - zaskoczeniem.

Wszystkich naszych rozmówców łączy urodzenie na Śląsku oraz to, że z taką samą łatwością mówią i godają. Bo też wszyscy pewnego dnia ruszyli stąd w świat i - w najlepszym sensie tego słowa - powiodło im się, dali sobie radę. Śląsk, który ukształtował ich osobowości i charaktery, czasem ciągnął ich w dół, ale zwykle - opowiadają o tym nie bez satysfakcji - dodawał skrzydeł.

Ireneusz Dudek, kompozytor i wokalista

Piotr Polk
Piotr Polk Film Polski

Ireneusz Dudek
(fot. Archiwum)

Jako człowiek urodzony w Katowicach widzę Śląsk przez pryzmat rodzinnego domu przy ulicy Powstańców Śląskich i nieodległej katedry Chrystusa Króla.

Mama i tata byli od pokoleń Ślązakami. I jak to jest tradycją w naszym regionie, w domu tak naprawdę rządziła mama. Ojciec był podporą w tym sensie, że on troszczył się o finanse, ale kasą zarządzała mama i to ona kształtowała ducha w domu. Ojciec był żywym przykładem, że pracowitość jest podstawą wszystkiego. Wybierając wolny zawód, wiedziałem, że muszę narzucić sobie dyscyplinę i pracę nad sobą. Tego samego wymagam od mojej córki, która gra na fortepianie klasykę.

Do śląskiego ducha - a byliśmy rodziną religijną - należało to, że niedziela ma być niedzielą, święta - świętami. Więc najpierw, rano, szło się do kościoła. Ta śląska religijność bardzo mi pomogła, kiedy umarło moje dziecko. Tylko wiara pozwoliła tę tragedię przetrzymać.

Drugim fundamentem niedzieli był wspólny obiad. Potem jechało się do zoo, do wesołego miasteczka albo do parku Kościuszki. Razem. To było nie do pomyślenia, żeby tata szedł gdzieś osobno, a mama czy my z siostrą osobno. Dopiero jak przekroczyliśmy 14. rok życia, zaczynaliśmy się czasem urywać do kolegów. Śląsk to jest także obchodzenie urodzin w kilkadziesiąt osób. Nawet jak wypadały w środku tygodnia, przenosiło się je na sobotę lub niedzielę.
Teraz na Śląsku jestem najwyżej raz na tydzień i patrzę uważnie. Pamiętam, że jak byłem dzieckiem, wstydziliśmy się mówić po śląsku, a w szkole nie było wolno. Teraz obserwuję czasem coś odwrotnego - wszystko, łącznie z muzyką, czasem na siłę ma być śląskie. Trochę mnie to niepokoi.

Piotr Polk, aktor

Karol Cebula
Karol Cebula Archiwum

Piotr Polk
(fot. Film Polski)

Ponieważ dla mnie, aktora, język jest podstawowym narzędziem pracy, gwara, którą się od dziecka w moich Kaletach koło Tarnowskich Gór posługiwałem, była balastem. Dopiero w szkole aktorskiej wykonałem tytaniczną pracę, żeby "podnieść" wszystkie pochylone samogłoski i pozbyć się akcentu, a tak do końca i tak się chyba nie udało.

Nie sądziłem, że z moim językiem zdam egzamin. Ale skoro za pierwszym podejściem udało się próg łódzkiej filmówki przekroczyć, to już byłem po śląsku konsekwentny i zabrałem się do roboty, żeby Śląsk w sferze języka się za mną nie ciągnął. Bo poza tym nigdy nie ukrywałem, kim jestem i skąd pochodzę.
Po latach, jako człowiek dojrzały, jestem dumny z tego, że znam gwarę. To jest dar! Kazimierz Kutz wybrał mnie, bym w radiu czytał jego najnowszą książkę, więc słychać mój akcent, wrażliwość i znajomość realiów śląskich mi pomogła.

Jak wracam do Kalet, do mamy, która mówi tylko gwarą, do rodziny, to potrzebuję kilku godzin, by mówić na równi z nimi. Mam dobrą śląską pamięć.
Śląskość to jest dla mnie upór, siła, energia, ambicja i inne postrzeganie świata, nie przez pryzmat siebie i tego, kim to ja jestem. To się tu wynosi z domu wraz z poczuciem, że pracą i wysiłkiem trzeba do wszystkiego dojść samemu. Więc jako prawdziwy Ślązak mam bardzo miękkie, wrażliwe serce, ale bardzo twardą dupę.

Karol Cebula, przedsiębiorca

Kamil Durczok
Kamil Durczok TVN

Karol Cebula
(fot. Archiwum)

Żyję w przeświadczeniu, że Śląsk był zawsze naszą ojczyzną, ale równie mocno odczuwam, że właściciele tej ojczyzny się zmieniali. Raz przychodziło nam żyć w Niemczech, innym razem w Polsce, ale w naszym losie zmieniało to niewiele, bo Ślązak i tak był zawsze w d... bity. Kiedy moje Gliwice były niemieckie, wszystkie kierownicze stanowiska zajmowali ludzie przywożeni z Düsseldorfu, Dortmundu czy Berlina. Kiedy stały się polskie, te same stanowiska znów objęli przybysze, nie Ślązacy.

Do historii i do istoty Śląska należy dla mnie to, że tu obok siebie, a właściwie razem mieszkają Polacy i Niemcy. Mój ojciec był zdeklarowanym Polakiem i powstańcem śląskim, ale w naszej rodzinie byli też Niemcy. Tylko że póki Śląsk nie stał się celem rozgrywki politycznej - ona się rozpoczęła zwłaszcza po 1933 roku i trwała, niestety, także w PRL-u - nie był to problem.

My, Ślązacy, umieliśmy się - także po powstaniach - pięknie różnić. Msze w mojej parafii w Gliwicach były na przemian niemieckie i polskie. Ale ludzie chodzili na jedną lub drugą niezależnie od narodowości, bo dwujęzyczność była tu czymś naturalnym. A po mszy i tak wszyscy trafiali do knajpy naprzeciw kościoła. Ojciec zabierał mnie tam na selter (wodę sodową) z sokiem malinowym. A tam już naprawdę było wszystko jedno, jakie kto ma korzenie. Piwo smakowało jednakowo. I to jest prawdziwy obraz Śląska.

Jako biznesmen cenię w Ślązakach pracowitość, rzetelność i uczciwość - cechy, które czasem nam wbijano do głowy przez siedzenie. Skutecznie, bo u nas się kluczy do drzwi praktycznie nie używało, uczciwość była normą. Jestem pracodawcą od 60 lat i zapewniam, że Ślązacy zawsze należeli do moich najlepszych pracowników. To się nie zmieniło także obecnie.

Kamil Durczok, dziennikarz

Krzysztof Globisz
Krzysztof Globisz Film Polski

Kamil Durczok
(fot. TVN)

Kiedy wyruszyłem w świat, Śląsk mi pomógł, bo byłem przyzwyczajony, że tu się haruje i nie liczy godzin pracy. Tak jak nie liczył ich tata, wujkowie i dziadkowie, bo coś trzeba po sobie zostawić.

Ze Śląska wyniosłem też przeświadczenie, że słowo znaczy. Jak się umawiamy na piątą, a na banhofie pizło pięć, to trzeba być. Nie dziesięć minut wcześniej i nie trzy później.

Użerałem się trochę ze stereotypami na temat Śląska. W Warszawie słyszę stale: w ogóle nie słychać gwary w twojej mowie. Tak jakby umiejętność mówienia gwarą i literacką polszczyzną się wykluczały. Mówię nią płynnie. Odkąd umarli dziadkowie, pielęgnuję ją z przyjaciółmi. Nawet esemesy wymieniamy po śląsku.
Reaguję pomieszaniem złości z bezradnością, kiedy słyszę, że Śląsk dostał więcej niż inne regiony Polski i więcej, niż zasługiwał. Kto zna historię Śląska i Polski, wie, że to jest głupie, a głupota boli.

Nie zgadzam się z opinią Kazimierza Kutza, że Ślązacy są dupowaci. To jest raczej prowokacja mistrza Kazimierza. Może trochę tacy byli mieszkańcy tego regionu wychowani w węglowej monokulturze. Młodsze pokolenie to czołówka polskiej medycyny, artyści robiący karierę polską i europejską, studenci wyjeżdżający w świat, a potem realizujący się na Śląsku lub poza nim. To jest naród wyjątkowo przedsiębiorczy i sprawny. Wcale nie dupowaty.

Krzysztof Globisz, aktor

Jolanta Fraszyńska
Jolanta Fraszyńska Archiwum

Krzysztof Globisz
(fot. Film Polski)

Na Śląsku spędziłem pierwsze osiemnaście lat swego życia, a przez kolejne cztery dojeżdżałem tu co piątek. Więc to jest moje najważniejsze miejsce na ziemi. O jego odrębności decydują piękni, oddani, pracowici, nie waham się powiedzieć - heroiczni ludzie, którzy, kiedy było trzeba, oddawali krew za ten kraj.
Jakość tych ludzi widzę także po moich studentach ze Śląska, którzy wnoszą do szkoły teatralnej polszczyznę literacką i gwarę oraz świadomość swej tradycji i tożsamości. Piękno tych ludzi bierze się z etosu górniczego. Jak 80 procent mężczyzn codziennie szło kilometr pod ziemię, to żeby to wytrzymać, musieli mieć w domu kogoś, kto na nich czeka i kocha.

Ci piękni ludzie mówią niesamowitym, ukształtowanym przez zmienną historię tej ziemi językiem. Gwara śląska jest dla mnie obok języka polskiego czymś najpiękniejszym na świecie. Ale muszę przyznać, że moi rodzice - ojciec pochodzący ze Śląska Opolskiego i urodzona w górach mama - bardzo dbali, żebym mówił polszczyzną literacką. Ja oczywiście wiem, co to jest zicherka (agrafka), a co klopsztanga (trzepak), ale to jeszcze nie jest język. Takie były czasy. Oni się bali, że godka może mi przeszkodzić w zrobieniu kariery. Wiedzieli po sobie, że bycie Ślązakiem i ujawnianie tego w mowie życia nie ułatwiało.
Mój stosunek do śląskości w dużej mierze ukształtował dziadek, choć mało z nim rozmawiałem. Po wyjściu z komunistycznego więzienia dostał mózgowego paraliżu. Ale to on, gdy byłem dzieckiem, brał mnie na kolana. Trwało to krótko, ale wywarło na mnie wielki wpływ.

Jolanta Fraszyńska, aktorka

Jan Miodek
Jan Miodek Archiwum

Jolanta Fraszyńska
(fot. Archiwum)

Śląsk dostałam w posagu w postaci wrażliwości na drugiego człowieka i przywiązania do zwykłej uczciwości. Ten przekaz dotarł do mnie dość nietypowo. Byłam dzieckiem podwórka. Wychowałam się w zakładzie fryzjerskim mojego dziadka, Antoniego, w dzielnicy Mysłowic. To było centrum kulturalno-obyczajowe pełne ludzi. Obserwowałam i chłonęłam ich świat wartości. Miałam barwne dzieciństwo.

Wychowałam się w familoku. A familok to jest szkoła otwartości, bo tu się drzwi na klucz nie zamyka. Ludzie żyją ze sobą nawzajem, interesują się innymi w najlepszym sensie tego słowa i wiedzą, że na drugich można liczyć.
Na Śląsku zawsze ważna była szkoła - moja siódemka niedawno obchodziła stulecie - i Kościół. Zakotwiczenie w wierze było czymś naturalnym, tak samo jak poczucie, że trzeba żyć po bożemu, bo to Bóg daje siłę i pozwala przetrwać - w kopalni i w powstaniu.

Jako nastolatka zagrałam w regionalnym serialu "Budniakowie i inni", razem z aktorką Kutza Martą Straszną, potem w "Skazanych na bluesa". Ale mam niedosyt takich filmów o śląskości, w których by się przidała moja godka. Bardzo długo liczyłam, że Kutz mnie odkryje i obsadzi w jakimś filmie, i nie doczekałam się. Może dlatego, że jak mówię po polsku, mojej śląskości nie słychać. A może, jak na Kutza, miałam za małe walory kobiece. Ale taki już ze mnie śląski chuderlok.

Jan Miodek, językoznawca

Stanisław Jałowiecki
Stanisław Jałowiecki Archiwum

Jan Miodek
(fot. Archiwum)

Mam swój potrójny Śląsk. Ten pierwszy to rodzinne Tarnowskie Góry, gdzie odczuwalne jest przywiązanie do małej ojczyzny i poczucie naszej osobności: my hanysy, oni gorole. Drugi Śląsk to Opole, gdzie po czwartym roku studiów byłem na obozie wojskowym i gdzie otrzymałem doktorat honorowy. Trzeci Śląsk to Śląsk Dolny przestrzeń, która uczy otwartości na świat, wolnego od wszelkich separatyzmów regionalnych. Te Śląski się we mnie dopełniają.

Doceniam, że mieszkańcy Wrocławia mówią dziś pewnie najlepszą polszczyzną literacką, bez domieszek gwarowych. Ale ja wiem, jaka to radość, jak można sobie powiedzieć po śląsku dej zamiast daj albo łostow zamiast zostaw i już jest się w siódmym niebie. Już nie mówię o takich słowach jak hasiok (śmietnik), hazok (zając), ciepnąć (rzucić), piznońć się (uderzyć się) itd.

Śląsk wymyka się schematom i stereotypom. Tyle słyszałem o surowym śląskim wychowaniu, a przecież mój ojciec był chodzącą łagodnością. Do swoich rodziców mówił przez wy - z szacunku - tato, zróbcie, mamo, dejcie, ale nigdy się ich nie bał i nam to zaszczepił. Mówił: pamiętaj, musisz iść do ludzi z pogodną twarzą. Zapamiętałem to do końca życia.

Stanisław Jałowiecki, były europoseł

Stanisław Jałowiecki
(fot. Archiwum)

Śląsk, jaki pamiętam z dzieciństwa w Świętochłowicach, był siermiężny, prosty, robotniczy. Moja mama była sklepikarką, sprzedowaczką, jak się tu mówiło, tak samo jak żona Korfantego.

Tu się mówiło gwarą i ja sam do 16. roku życia praktycznie nie znałem języka literackiego. Pomogła mi dopiero wspaniała polonistka w liceum, podsuwając mi lektury do czytania. Akcentu śląskiego się pozbyłem, ale do dziś poradza godać ło wszystkim. Z mamą i siostrami rozmawiam wyłącznie gwarą.
Co kształtowało moją śląskość i charakter? Słowa, które sam często słyszałem i potem powtarzałem - ku ich zdziwieniu - moim dzieciom: Z pracą jak z Panem Bogiem rozmawia się na kolanach.

Bo na moim Śląsku pracowało się ciężko. Nieważne, co się robi, praca jest istotą człowieczeństwa i zasługuje na szacunek. W moim świecie odważniejsi mężczyźni szli na gruba (do kopalni). Mniej odważni - do huty, gdzie zarobki i niebezpieczeństwo były mniejsze. Innych możliwości zawodowych niemal nie było. Byłem wyjątkiem. Jako pierwszy w rodzinie zdałem maturę, skończyłem studia i obroniłem doktorat.
Dziadek przyjechał z Głubczyc na kopalnię. Kopalnia "za Niemca" nazywała się "Deutschland", "za Polski" - "Polska". Dziadek, powstaniec śląski spod Góry św. Anny, ożenił się z babcią z rodu Salinger, opcji niemieckiej. Ta niemieckość babci prawdopodobnie uchroniła go od Auschwitz. Pod władzą polską bywał nadgórnikiem, pod niemiecką - zwykłym rębaczem. Żyliśmy trochę jak na huśtawce.

Krystyna Loska, spikerka telewizyjna

Moja śląskość została ukształtowana w domu w Tychach i w szkole, bo chodziłam do jednego z najlepszych i najstarszych śląskich liceów - w Pszczynie. W domu symbolem Śląska była mama mojego ojca, babcia Florentyna, która - jak ją pamiętam - nosiła strój śląski. Ona ukształtowała w nas poczucie, że dom jest ważny, może nawet najważniejszy na świecie.

Ta ważność domu brała się stąd, że czas spędzało się tu razem, choćby obchodząc urodziny bliższych i dalszych krewnych. Śląska była w tym domu niedziela. Całkiem inna niż dziś. Zaczynała się sobotnią kąpielą, a potem była wypełniona świętowaniem, wspólnym świętowaniem. Ono się zaczynało obiadem i trwało do rodzinnej kawy. Dopiero potem można było wyjść - na mecz piłki nożnej albo do teatru.
Śląsk ma dla mnie smak i zapach świąt. Moich przyjaciół w Warszawie, także tych z telewizji, nauczyłam robić nasze potrawy, na przykład makówki, bo częstowałam nimi kolegów poza anteną.

Śląsk to dla mnie także godka. Jak przyjeżdżałam w rodzinne strony, to po powrocie do Warszawy koledzy natychmiast rozpoznawali, po moim akcencie, że byłam w małej ojczyźnie. Ale nigdy ani w Krakowie na studiach, ani w Warszawie nikt się ze mnie z powodu mojej śląskości nie śmiał. Miałam szczęście.
Tak jak kobiety na Śląsku - tu, w Warszawie, często myłam okna. Mąż wiedział: jak się biorę do okien, to znaczy, że mnie coś zdenerwowało i muszę się uspokoić. Z domu i z mojego regionu wyniosłam też pracowitość i - co mnie cieszy szczególnie - przekazałam ją mojej córce, Grażynie Torbickiej.

Ks. Franciszek Kurzaj, proboszcz w Teksasie

Śląsk mojego dzieciństwa to Sławięcice, gdzie pasłem krowy na łąkach moich dziadków i chodziłem po parku księcia Hohenlohe. To ludzie, wśród których wyrosłem - moje siostry i bracia - moje pierwsze szkolne miłości.

Tamtem Śląsk był wielokulturowy i wielojęzyczny. Moja pierwsza dziecięca modlitwa zaczynała się od słów: "Ich bin klein" (Ja jestem mały), dopiero potem przyszły "Zdrowaś Maryjo" i "Ojcze nasz". Nie zdawałem sobie sprawy, że tamta wielokulturowość przygotowywała mnie do spotkania z kilkudziesięcioma kulturami obecnymi tu, w San Antonio.

Podczas studiów w seminarium kształtował nas Śląsk nyski. Mało tam było Ślązaków. Ale była katedra, kościół świętych Piotra i Pawła z dziełami wielkich malarzy śląskich, a na cmentarzu grób Eichendorffa.
Jako ksiądz uczyłem się w Bytomiu Śląska czarnego. To był Śląsk górniczych kapel, ale też górniczych katastrof i pogrzebów. Śląsk oddanych swoim wiernym proboszczów.

Mój obecny Śląsk jest w Teksasie. Bo tu spotkałem Ślązaków XIX-wiecznych, którzy nie mając kontaktu ze swoją małą ojczyzną, przez 150 lat zachowali za oceanem tradycję i gwarową mowę. Oni mówią tak samo jak ich przodkowie 6 pokoleń temu. Jest ich tu dużo - 200 tysięcy.

Od 1989 przywiozłem na Śląsk jakiś tysiąc osób z Teksasu. Jak oni patrzą na te nasze piękne wioski, to zachwycają ich nasze kwiaty i nasze kościoły. Oni się nie mogą nadziwić, dlaczego przodkowie tę niesamowitą krainę zostawili i wyjechali do USA. Czują się dumni, że są Ślązakami. A ja z nimi.

Andrzej Bochenek, kardiochirurg

Kiedy przymykam oczy i myślę "Śląsk", mam na myśli region ciężkiej pracy. Gdzie mieszkanie jest wysprzątane, a okna familoków wymyte do czysta. Może dlatego, że urodziłem się w Zabrzu. Z czarnego Śląska pochodzą też moi rodzice, choć ojciec górnikiem w ścisłym sensie nie był. Wyrosłem w Kończycach pod Zabrzem, patrząc na wieżę kopalni "Makoszowy", w której pracował mój dziadek. Kontynuowałem tę tradycję o tyle, że pracowałem w szpitalu górniczym.

Śląsk to jest dla mnie wielopokoleniowa rodzina, w jakiej wyrosłem. W wielu naszych rodzinach - wbrew stereotypowi - był nacisk na to, żeby zdobyć wykształcenie i nie być - wreszcie - wyzyskiwanym przez innych. Śląsk znany z filmów Kutza się zmienia. Poza kopalniami mamy przemysł samochodowy, komputerowy, a firmy lubią tu inwestować, także ze względu na obowiązkowość ludzi.

Od dziecka widywałem panie liczące w sklepie po niemiecku, więc wielojęzyczność i wielokulturowość jest dla mnie czymś naturalnym. I to nas nie dzieliło.

Wreszcie Śląsk ma dla mnie smak. Przede wszystkim rosołu i klusek z sosem i czerwoną kapustą, choć już nie zawsze z roladą. Lubię też bardzo krupnioki i żymloki (kaszankę i bułczankę). One się wpisały w naszą kulturę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska