Kowboje, bizony i ... rozpustne ślązaczki

Repr. Witold Chojnacki
W oczekiwaniu na transport piwa. Falls City, ok. 1910 r.
W oczekiwaniu na transport piwa. Falls City, ok. 1910 r. Repr. Witold Chojnacki
Potoczne wyobrażenie o Dzikim Zachodzie zdominowali Indianie i rewolwerowcy, a tymczasem mieszkańcy Teksasu częściej niż po broń sięgali po pług, motykę i kosę.

Upalny dzień w którymś z miasteczek Dzikiego Zachodu. Na pokrytej kurzem głównej ulicy naprzeciwko siebie stoją w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie dwaj rewolwerowcy. Miasteczko pustoszeje, ludzie z trzaskiem zamykają okiennice. Pot spływa rewolwerowcom spod kapeluszy, a palce drgają nad kolbami coltów. Mężczyźni długo patrzą sobie w oczy, a potem nagle obaj sięgają do kabur, błyskawicznie wyciągają rewolwery. Padają strzały, po których jeden kowboj osuwa się bez ducha w piasek.
- Obrazek bardzo widowiskowy, szkoda tylko, że kompletnie nieprawdziwy - mówi Jarosław Racięski z Muzeum Śląskiego, znawca historii Dzikiego Zachodu i broni. - Takie pojedynki, jeśli już się odbywały, to nie z odległości kilkudziesięciu, ale najwyżej 5 - 6 metrów. Z tej odległości była szansa trafić przeciwnika, wykonując tzw. szybki strzał. Z kilkudziesięciu metrów oddanie celnego strzału wymagało bardzo dobrego oka i długiego celowania. Pojedynki w samo południe, kręcenie rewolwerami, oddawanie wielu strzałów w kilka sekund ładnie wygląda na westernach, ale jest fikcją.
Dlaczego zachód był dziki?
Początkowo tak nazywano tereny na zachód od rzeki Missouri, które uznawano w połowie XIX wieku za nienadające się do niczego. Jeśli już ktoś tam się znalazł, to próbował jak najszybciej dotrzeć do Kalifornii, ale absolutnie nie zatrzymywał się na dłużej niż trzeba, by odpocząć. Najpierw wysiedlano tam Indian, uznając, że skoro ziemia nie nadaje się do niczego, to będzie idealna właśnie dla czerwonoskórych. Dopiero potem, wraz z rozwojem osadnictwa, wielkie równiny zaczęto zasiedlać białymi mieszkańcami.
Prawdziwy rozkwit osadnictwa na Dzikim Zachodzie zaczął się po wojnie secesyjnej, kiedy każdy przybysz na te tereny mógł za dolara lub dwa ogrodzić sobie dowolną działkę i założyć tam gospodarstwo. Wśród kolonizatorów upchanych jak sardynki w wagonach kolei transkontynentalnej byli także Polacy.

Te rozwiązłe Ślązaczki
W historii Teksasu nie brakuje śląskich klimatów. Kiedy 150 lat temu na Dzikim Zachodzie pojawili się emigranci z podopolskiej Płużnicy Wielkiej, zakładając pierwszą w Stanach Zjednoczonych polską osadę Panna Maria, Ślązaczki wzbudziły powszechne zgorszenie swą rozwiązłością. Krótsze spódnice od nich nosiły bowiem tylko panienki lekkich obyczajów. Żadna szanująca się pani w Teksasie nie ubrałaby wówczas spódnicy powyżej kostki, a odzienie śląskich kobiet było właśnie tak "kuse".
Mieli Ślązacy także "swojego" bandytę. Był nim niejaki Martin Mac Rose, bandzior dość podrzędny, występujący w kronikach kryminalnych Nowego Meksyku z powodu licznych napadów na banki. Jak większość przedstawicieli jego profesji, zginął zastrzelony przez szeryfa w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Historycy badający dzieje Dzikiego Zachodu i polskiego osadnictwa dopiero po wielu latach odkryli, że Mac Rose, to nikt inny, jak poczciwy Marcin Mróz, osadnik ze Śląska.

Bizony kontra kolej
Ile dokładnie było bizonów na Dzikim Zachodzie, nikt dokładnie nie wie, ale szacunki mówią, że około 150 milionów. I nikomu one nie przeszkadzały, dopóki nie zaczęła się budowa linii kolejowych. Kiedy przez tory zaczynało przechodzić stado liczące nawet 300 tysięcy zwierząt, pociąg był unieruchomiony przez dwa dni. Ponieważ nie było wtedy "zielonych" i nikt nie zajmował się budowaniem tuneli i mostków dla zwierząt, zaczęto po prostu do bizonów strzelać. Organizowano nawet specjalne "pociągi myśliwskie", które dojeżdżały w pobliże stada i myśliwi walili z okien, ile się dało, a potem pozostawiali padnięte sztuki na równinie. Mięso bizonów nie było zbyt smaczne, a skór nie potrafiono jeszcze wtedy zagospodarować. Dopiero, gdy ktoś wpadł na pomysł, że gruba, mocna skóra tych zwierząt nadaje się na przykład na pasy transmisyjne do maszyn, czy resory do powozów, skóry zaczęły być poszukiwane. Sztuka kosztowała wtedy 8 dolarów, więc każdy, kto miał coś, z czego można strzelać, łapał za broń i szedł na Zachód polować. Z byle czego jednak półtonowego zwierza nie dawało się odstrzelić, więc ulubioną bronią łowców bizonów były karabinek Sharpa i remington, kaliber 12 mm.
Gdy duża podaż sprawiła, że ceny skór spadły o połowę, aby wyjść na swoje, łowcy musieli strzelać dwa razy więcej bizonów. Najsłynniejszy łowca, Buffalo Bill, zabił ich blisko 4 tysiące. I tak, po niespełna 20 latach, wybito je prawie wszystkie. Gdy w roku 1902 departament spraw wewnętrznych amerykańskiego rządu przeprowadził badania statystyczne, okazało się, że na wolności żyją... dwa bizony.

Kowboje bez karabinów
Oglądając westerny można czasami odnieść wrażenie, że kowboje nie robili nic, oprócz picia whisky w saloonie, pojedynkowania się i strzelania do Indian, a pędzeniem bydła zajmowali się tylko w wolnych chwilach. Tymczasem było dokładnie na odwrót, a robota 24 godziny na dobę przy bydle nie była przy tym wcale tak świetnie płatna. Przeciętnie "chłopak od krów" dostawał 20 - 30 dolarów na miesiąc.
Kowboj często nie miał własnego karabinu i pracując na ranczo, dostawał go tylko do użytkowania od swego pracodawcy. Rewolwer natomiast służył mu nie po to, by brać udział w pojedynkach i napadać na banki (z wyjątkiem tych, którzy faktycznie utrzymywali się z rabunków), ale po to, by bronić się przed zwierzętami. Rewolwerem kowboj mógł zastrzelić własnego konia, który poniósł, albo byka - przewodnika stada, które wpadło w popłoch.
- Gdy na westernie kowboj jedzie sobie konno obok stada i śpiewa smętną piosenkę o miłości do Rosemary albo innej, to wcale nie jest efekt jego uczuć - mówi Jarosław Racięski. - Kowboje na długo przed naukowcami wiedzieli, że śpiewanie i łagodna muzyka uspokaja bydło. Zdarzało się jednak, że to nie pomagało i byle piorun, łomot czy strzał doprowadzał do popłochu. Kilkutysięczne stado potrafiło gnać przed siebie przez 20 godzin bez przerwy, tratując po drodze słabsze sztuki, konie i kowbojów. Jedynym sposobem na zatrzymanie tej masy zwierząt było takie zakręcenie stada, aby pierwsze sztuki zmieszały się z ostatnimi.

Elegant w siodle
Wszystko, co kowboj miał na sobie wiązało się z pracą, jaką wykonywał. Kowbojskie buty miały znacznie wyższe obcasy niż znane do dzisiaj "kowbojki", ale wcale nie dla elegancji. Był to but roboczy, a obcas pozwalał kowbojowi zaprzeć się solidnie w ziemię, na przykład przy łapaniu konia czy byka na lasso. Buty miały szpiczaste czuby, aby można było nimi wydzielać kopniaki napierającemu na konia z kowbojem bydłu. A czemu cholewy rozszerzały się w "kowbojkach" u góry? Aby kowboj dał radę z nich wyskoczyć, gdy spadał z konia, a noga zostawała mu w strzemieniu.
Kowbojska chusta wykonana z bawełny lub jedwabiu, w której często występowali na listach gończych poszukiwani bandyci, to nic innego, jak zasłona przed kurzem wzniecanym przez pędzone stado bydła. Służyła też kowbojom za ręcznik, ozdobę, a nawet całun.
Natomiast dżinsy kowboje noszą tylko na reklamach Marlboro. Prawdziwi twardziele z Dzikiego Zachodu gardzili dżinsami uznając, że to portki dobre dla farmerów i górników. Kowboje, jako wyższy rodzaj człowieka (także z racji tego, że siedzieli na koniu), nosili spodnie z samodziału.

Koń najlepszym przyjacielem
Koń był nieodłącznym towarzyszem kowboja i jeżeli ktoś nam próbuje wmówić w westernie, że bywali kowboje chodzący na piechotę, to po prostu kłamie. Pędząc stado, każdy kowboj miał do dyspozycji nawet po dziesięć koni, które często wymieniał.
Siodło kowbojskie kosztowało w granicach 20 - 30 dolarów. Najdroższe znane siodło należało do Franka Millera - hodowcy i właściciela rewii z Dzikiego Zachodu. Siodło kosztowało 14 tysięcy dolarów, było okute złotem i srebrem, wysadzane drogimi kamieniami i pozostaje tylko współczuć koniowi, który musiał to wszystko dźwigać.

Broń w każdym domu
Dobry rewolwer kosztował 15 - 20 dolarów, ale "gnata" można było kupić już za kilka dolarów. Na Dzikim Zachodzie każdy jednak broń w domu trzymał i umiał się nią posługiwać. Potrafiły to nawet kobiety.
- Niewiasty, nie tylko damy lekkiego prowadzenia się, nosiły dla własnego bezpieczeństwa miniaturową broń, najczęściej małe pistoleciki czy wielolufowe rewolwerki, zwane pieprzniczkami - opowiada śląski historyk. - Kobiety były też kowbojami i wtedy używały normalnej, męskiej broni. Jedna z najbardziej znanych kobiet Dzikiego Zachodu - Calamity Jane - pozowała do zdjęć z dwoma rewolwerami. Kobiety były jednak na Dzikim Zachodzie stosunkowo bezpieczne, bo było ich tam po prostu bardzo mało. Gdy zakładano miasto Denver w Kolorado, to na tysiąc mężczyzn było tam tylko pięć kobiet. Niewiasty były tam wtedy zbyt cenne, aby im robić krzywdę.
Za koniec Dzikiego Zachodu z jego bezprawiem, hodowlą bydła na otwartych przestrzeniach i rewolwerowcami uważa się wybuch I wojny światowej. Na szczęście, zostały nam jeszcze westerny...
WYSTRZAŁOWA JAŚKA
Calamity Jane, co należałoby tłumaczyć jako Jaśka Dopust Boży, a ściślej Jaśka Nieszczęście (właściwie - Martha Jane Cannary-Burke), to jedna z legend Dzikiego Zachodu. Mając kilkanaście lat, wyruszyła z rodzicami na zachód. W drodze nauczyła się strzelania i jazdy konnej. Matka zmarła w czasie podróży, ojciec wkrótce potem w Salt Lake City. Przez następne lata była kucharką, tancerką, woźnicą. Jako piętnastoletnia dziewczyna pracowała dla niejakiej Madame Moustache, która organizowała gry hazardowe w saloonach Dzikiego Zachodu. Jane nie tylko brała udział w oszukańczych grach w pokera, ale także uprawiała prostytucję. Twierdziła, że była konwojentem dyliżansów, a także zwiadowcą w oddziałach generała George'a Crooka. Wiosną 1876 roku zjawiła się w Deadwood i zajęła się dostarczaniem towarów do obozów poszukiwaczy złota. Piła jak smok, żuła tytoń i ubierała się po męsku, toteż ci, którzy jej nie znali, brali ją - nie bez racji - za niebezpiecznego rewolwerowca. Konwojowała dyliżanse i napadała na nie wielokrotnie. Widywano ją i respektowano w saloonach o tak zaszarganej opinii, że porządni obywatele omijali je z daleka. Ale kiedy w Deadwood wybuchła epidemia czarnej ospy i porządni obywatele zostali bez żadnej pomocy, to właśnie Calamity Jane była tą osobą, która ulitowała się nad nimi i niosła im pomoc w nieszczęściu. Wędrowała od domu do domu jako pielęgniarka, za zwykłe "dziękuję". W 1891 roku wyszła za mąż za woźnicę Clintona Burke. Od 1895 roku popisywała się strzelaniem i jazdą konną w cyrkach i rewiach o Dzikim Zachodzie. W 1901 roku wystąpiła na Wszechamerykańskiej Wystawie w Buffalo, lecz wyrzucono ją stamtąd za pijaństwo. Wróciła do Deadwood, gdzie zmarła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska