Lata siedemdziesiąte. Wesoły barak Gierka

Zbigniew Górniak
Za Gierka to się dopiero budowało. Właśnie Home Broker doniósł, że był on największym deweloperem w historii kraju. W latach 70. budowano ponad 270 tys. mieszkań rocznie.
Za Gierka to się dopiero budowało. Właśnie Home Broker doniósł, że był on największym deweloperem w historii kraju. W latach 70. budowano ponad 270 tys. mieszkań rocznie.
To jak, pomożecie? - zawołał do stoczniowców gdańskich Edward Gierek po tym, jak skończył im obiecywać socjalistyczny raj. - Pomożemy - odkrzyknęło niemrawo kilku robotników, a może podstawionych esbeków.

Po czym wszystko zagłuszyły oklaski wzniecone przez partyjnych aktywistów, a może zmontowane przez telewizyjnych macherów od manipulacji, jakich na Woronicza pełno do dziś.

Tak to wyglądało w czarno-białej TVP 40 lat temu, dokładnie 25 stycznia 1971 roku. Rządzący polską komuniści wylizywali się propagandowo po masakrze, jaką miesiąc wcześniej urządzili społeczeństwu w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie. Przaśny Gomułka utracił już władzę, a ściągnięty pośpiesznie z Katowic i intronizowany na wodza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Edward Gierek starał się narzucić Polakom swój wizerunek dobrego ojca i nowoczesnego gospodarza. Wcześniej rządził niepodzielnie na Śląsku, który za jego czasów nazywano Katangą, co było nawiązaniem do belgijskiej kolonii w Kongo zasobnej w surowce, ale i do stylu sprawowanej przez Gierka władzy.

Wkrótce potem, zostawszy partyjnym szefem całej Polski i napożyczawszy na Zachodzie dolarów, podarował rodakom raj, który był - żeby sparodiować kultową kwestię z filmu "Miś" - rajem na miarę ówczesnych potrzeb i możliwości. Czyli rajem dość przaśnym. Czerstwym. No i nie wiekuistym, bo wszystko zaczęło się sypać już gdzieś w okolicach 1976 roku.

Mały fiat na wiele lat

Ale pierwsze lata w raju były jednym wielkim zbiorowym zachłystem. Władza zachłysnęła się sobą. Prasa i telewizja - władzą. A społeczeństwo - pseudootwarciem na Zachód, coca-colą i bananami, które w Polsce pojawiły się po raz pierwszy od 1939 roku. I tak zachłyśnięte pojechało w dobrobyt małym fiatem 126 p, który miał być polską wersją włoskiego samochodu dla klasy robotniczej. Lud nazwał ten samochód "volkswagierkiem".

- Pamiętam jak dziś ten dzień. To była wiosna 1973 roku - wspomina Jerzy Górski, pracownik nieistniejącej już Cementowni Groszowice. - Szedłem z bratankiem... co ja mówię... biegłem nieomal do salonu Polmozbytu na ulicy Oleskiej w Opolu, gdzie na widok publiczny po raz pierwszy wystawiono "malucha". Żeby sobie lud obejrzał. Autko było śliczne, w kolorze groszku, zgrabniusie, malusie. Wyszedłem zachwycony. Ogłoszono, że auto będzie kosztować 69 tysięcy. Sześć na dziewięć, zabrzmiało erotycznie.

Pan Jerzy zarabiał wtedy znakomicie, bo nieco ponad 5 tysięcy złotych. Średnia krajowa wynosiła 3,5 tysiąca.
- Odkładaliśmy z żoną trzy tysiące miesięcznie, wyszło nam, że już za niecałe dwa lata będziemy mieli własne auto. Dwa lata? Łał! Cóż to było w PRL? Na telefon czekało się minimum pięć - mówi.
Produkcję malucha na włoskiej licencji rozpoczęto odświętnie, bo 22 lipca 1973 roku. Silnik fiata miał śmieszącą dziś pojemność 0,6 litra i moc 23 koni.

Samochód był niebezpieczny, ciasny, niesamowicie usterkowy. Ale kultowy nieomal tak bardzo jak megahit telewizyjny owych czasów - serial "Czterdziestolatek", rzecz o dzielnym inżynierze Karwowskim budującym w Warszawie Dworzec Centralny.

Dość szybko okazało się jednak, że po obiecanej przez władzę cenie auto mogą kupować nieliczni. Cena poszybowała w górę i zatrzymała się na 360 tysiącach. O wolnym handlu nie było mowy. Wprowadzono skomplikowany system zapisów i przedpłat. Dla pupili władzy - talony i asygnaty.

Polskiego robotnika w kolejce po fiacika ubiegł polski biurokrata i aparatczyk. Oraz nieliczni posiadacze dolarów, bo za twardą walutę zadłużona na Zachodzie władza sprzedawała małe fiaty od ręki.
- Zasuwałem jak wół, "ibersztundy", czyli nadgodziny, arbeit w święta, fuchy, co się dało. Ale to auto ciągle mi uciekało - śmieje się pan Jerzy.

W końcu stało się tak, że swojego pierwszego i jedynego malucha doczekał się w wolnej już Polsce. Podarował mu go w 1992 roku ten sam bratanek, którego w 1973 roku jako dziecko pan Jerzy zabrał do Polmozbytu. Bratanek kupił sobie właśnie używanego opla w Niemczech, a malucha dał stryjowi.
- Lekki złom, ale na działkę pojeździłem jeszcze parę lat - mówi pan Jerzy.

Wielkie, dorodne panisko

Jerzy Urban tak wspominał Edwarda Gierka: - Nigdy w życiu z nim nie rozmawiałem, a widziałem go tylko raz, w ostatnich tygodniach jego władzy. Wsiadłem do windy w KC razem z nim i jego świtą. Przejechaliśmy jedno piętro. Nie jest to więc znajomość szczególnie bliska. Stał w windzie dorodny pan, ubrany w świetnie skrojony garnitur i pachniał pierwszorzędnymi kosmetykami. Otoczony był wymiętymi, spoconymi kurduplami. Pamiętam ten kontrast: wielkie panisko, a wokół folwarczne parobczaki o szemranych buźkach, ustawione do niego jak plażowicze do słońca.

Czy wśród tych parobczaków był profesor Paweł Bożyk, ówczesny szef doradców ekonomicznych Edwarda Gierka? Zadzwoniłem z takim pytaniem do profesora. I jeszcze z jednym: dlaczego lud do dziś kocha Edwarda Gierka?

- Bo lud dostał strip-tease - zaśmiał się do słuchawki pan profesor. - Sam chodziłem, młody byłem. Do Kongresowej w Pałacu Kultury albo do Kamieniołomów w Hotelu Europejskim. A tak na serio, to nie wiem, czy byłem wtedy tam w tej windzie. Ale w sumie dobrze, że pan dzwoni, bo właśnie dziś, kilka godzin temu, dałem wykład w szkole wyższej na temat gospodarki Gierka.

Uważam, że się go niepotrzebnie krytykuje, błędnie oskarżając o zadłużenie kraju. Jego długi przy dzisiejszych to małe piwko. Miałem 33 lata, gdy zostałem jego doradcą, najmłodszy profesor w Polsce. On by się dał pokroić, żeby Polakom żyło się lepiej. Bezpośredni, potrafił nogi zarzucić na stół i tak ze mną rozmawiał. Nietuzinkowy, owszem, charyzmatyczny, ale nie wodzowski, jak go wylansowała telewizja. Skromny, czasem wycofany, choć za bardzo wierzył ludziom. I oni go potem wykończyli, partyjni koledzy ze Śląska. Ale był kimś. Pan sobie wyobraża? Spotkało się z nim aż trzech amerykańskich prezydentów.

- A jak się panu przy nim żyło?
- Fatalnie! Przez kilka lat mieszkałem na 11 metrach, potem doczekałem się mieszkania spółdzielczego na Saskiej Kępie, cztery pokoje.
- Jak przystało na VIP-a.
- Jakiego tam VIP-a?! Te cztery pokoje to raptem 43 metry kwadratowe, w tym kuchnia i łazienka. Gomułkowski standard, pan sobie wyobraża te klitki?
- I nie poprosił pan szefa o większy metraż? Wystarczyło nachylić- się do ucha.
- Nie, nigdy. A on nie pytał.
- No, ale auto to pewnie pan miał szykowne?
- No, auto tak. Ładę.
- O, to był pan kimś. Gierek dał talon?
- Coś pan, Gierek nie rozdawał talonów. Ktoś z rządu mi dał.

Dziś profesor Bożyk jest rektorem Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej w Warszawie. Zaś co do strip-teasu, to owo gierkowskie dobrodziejstwo pojawiło się także w Opolu: najpierw w restauracji "Europa", potem w "Zajeździe Kasztelańskim". Chętnych więcej niż miejsc w środku. W "Europie" łatwiej było podglądać rozbierankę z zewnątrz, wystarczyło dać kelnerowi parę złotych i poprosić, żeby niezbyt szczelnie zaciągnął zasłony.

Stonka ziemniaczana w płynie

"Aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej". To było główne zawołanie technokratycznej ekipy Gierka, powielane gdzie się dało: w prasie, w dwóch kanałach Telewizji Polskiej (innej wtedy nie było; pod granicą czeską łapało się TV Ostrava), na wielogodzinnych zebraniach partyjnych, na murach oraz na wielkich planszach, które dopiero po 1989 zaczęto nazywać banerami i billboardami.

Ten dostatek miał być podlany coca-colą, znienawidzonym wcześniej przez komunistów napojem wrażej Ameryki, nazywanym jeszcze niedawno stonką ziemniaczaną w płynie (wg propagandy lat 50. USA rozrzucały nad naszym krajem stonkę, żeby pożerała plony polskiego chłopa). I Gierek postanowił złaknionemu nowoczesności narodowi ten napój podarować.

- W pierwszym dniu sprzedaż szła reglamentowana. Tylko po trzy flaszki, a kolejka stała do placu Wolności. Taki był szał na coca-colę - wspomina pani Danuta, emerytowana pracownica "Delikatesów" w Opolu. - Flaszki były oczywiście na kaucję. Potem władza chciała jakoś skontrować to powodzenie i wprowadziła różne polskie zamienniki coli. Polo-coctę, quick-colę i takie tam... Coś jak teraz te wynalazki w wielkich butlach w "Biedronkach".

Jak podaje historyk Andrzej Friszke, jesienią 1972 w samej tylko Warszawie sprzedawano dziennie 100 tys. butelek coca-coli (puszki z colą "przyszły" do Polski dopiero w latach 90.; wcześniej osiągalne były tylko w Peweksie). Co ciekawe, coca-cola dostępna była w latach 70. jedynie w większych miastach, podczas gdy w miejscowościach o mniejszej liczbie mieszkańców królowała pepsi. Bo partyjny aparat uznawał pepsi za napój "mniej kapitalistyczny".

Adam Ważyk, literacki bard reżimu, który w 1955 zbuntował się przeciw władzy swoim "Poematem dla dorosłych", nieco wcześniej wymierzył kapitalistom i ich coca-coli celny poetycki cios: "Dobrze wam było pić coca-cola/ Ssaliście naszą cukrową trzcinę,/ zjadali nasze ryżowe pola,/ żuliście kauczuk, złoto, platynę,/ dobrze wam było pić coca-cola".

Polacy tak byli złaknieni coca-coli, że nauczyli się nawet mieszać z nią i pić w formie drinków swą nienaruszalną dotąd narodową ciecz - żytnią, czystą.

Kurs dolara według ceny wódki

A czym były wspomniane tu już dwukrotnie Pewexy? To osławione oazy dobrobytu za dolary. Powstały w 1972 roku jako sieć Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego (stąd skrót). Ponieważ państwu na gwałt potrzebna była twarda waluta, postanowiło wyciągnąć ją ze skarpet Polaków. I zaczęło sprzedawać dobra luksusowe niedostępne w normalnych sklepach poprzez sklepy Pewexów. Szynkę Krakus w puszce, piwo Żywiec, wódkę Wyborową, spodnie Wrangler, Rifle czy Lee, perfumy, kawę, czekolady Milka i słynne gumy balonowe Donald. Przez dwa dziesięciolecia nieoficjalny kurs dolara regulowany był przez cenę pół litra wódki żytniej na prostej zasadzie: jeden dolar - jedna butelka.

Pod sklepami Pewexu zaczęli się gromadzić młodzi, karczyści mężczyźni w skórzanych kurtkach zwani cinkciarzami. Tak narodził się półlegalny rynek handlu walutą. Władza przymykała na to oko, bo skoro chciała doić obywateli z dolarów, musiała im na ich kupno zezwolić.

- Partyjni sami od nas kupowali. W Białym Domu na Ozimskiej podejmowano mnie jak biznesmena, oferując za przysługę talony na pralki, na odkurzacz - wspomina Dariusz M., ówczesny opolski handlarz walutą. Biały Dom na Ozimskiej to ówczesny Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Władza nie miała waluty do tego stopnia, że zaczęła ją zastępować "bonami dolarowymi". To w bonach właśnie, a nie w żywych, prawdziwych dolarach, zarabiali na przykład polscy pracownicy na zagranicznych budowach. Państwo zabierało im dolary i dawało w zamian bony, za które mogli kupować w państwowym Peweksie towary produkowane m.in. w Polsce. Krzywda? Absurd? Komuniści lubili rozwiązywać bohatersko problemy, które sami sobie stwarzali - mawiał wtedy najwybitniejszy opozycyjny felietonista Stefan Kisielewski.

Ten eksport wewnętrzny to była taka językowa sztuczka komunistów. Ich oralny "bajpas" przez świadomość Polaków, obejście, zwód, ściema. Komuna słowami chciała zaczarować rzeczywistość, która nie przystawała do partyjnych obietnic. Władze na przykład uciekały się do metody polegającej na zmianie nazwy towaru, a wraz z nią jego ceny. I na przykład "wbijak" kosztował więcej niż młotek, choć był nim w istocie. Do historii języka polskiego przejdą ówczesne nazwy "zwis męski prosty" (krawat) i "podłóżkowiec płaski" (nocnik). Tę twórczość rozwinął w następnym dziesięcioleciu brawurowo aparat Jaruzelskiego, czego językowym wykwitem był słynny "wyrób czekoladopodobny" zamiast czekolady.

Nie było większego cudu

Hotel Forum w Warszawie, dwupasmowa "gierkówka" z Katowic do Warszawy, Huta Katowice, wspomniana coca-cola, Pewexy, mały fiat, a do tego wczasy w Bułgarii lub na Węgrzech, poluzowanie kagańca w kulturze, telewizji, kolorowe gazety, amerykańskie filmy w kinach zamiast wszechobecnych radzieckich, papierosy Marlboro, soki Dodoni i w końcu pierwszy (i jedyny jak dotąd) polski kosmonauta Mirosław Hermaszewski. Wszystko to sprawiło, że Polacy poczuli się, jakby otworzyły im się drzwi na Zachód. Choć na dobrą sprawę był to tylko mały lufcik.

Już po sześciu latach gierkowego dobrobytu zaczęto wprowadzać kartki na żywność, a kłopoty z mięsem plus podwyżki doprowadziły do zamieszek w Radomiu i Ursusie, brutalnie stłumionych i potępionych. To za Gierka zabito Stanisława Pyjasa, tajemnicza śmierć dosięgła też kilku księży zbyt mocno stawiających się reżimowi. Wszystko i tak zawaliło się na początku następnej dekady, kiedy to polska gospodarka okazała się kolosem na glinianych nogach. Jednak zwolennicy Edwarda Gierka nie chcą w to uwierzyć.

- Nie było większego cudu gospodarczego niż za Gierka - przekonuje mnie Mieczysław Kozłowski, szef biura Ruchu Odrodzenia Gospodarczego im. Edwarda Gierka. - Miałem wtedy pewną pracę, czułem się bezpieczny. Gierek był herosem gospodarczym, nie miał dyktatorskich skłonności, umiał wyrolować Moskwę. Do tego patriota i mimo że go Kreml namawiał, nie odebrał Karolowi Wojtyle polskiego paszportu, gdy ten został papieżem. Czego więcej chcieć?

Za Gierka pan Mieczysław pracował w piśmie zakładowym Instytutu Badań Jądrowych, potem przyszedł Balcerowicz, zlikwidował pismo zakładowe i dziś bezrobotny 63-letni Kozłowski dorabia w piśmie "Gladiator", sprzedającym odżywki dla "karków".

- Ale wie pan, co jest najważniejsze? - pyta Kozłowski, zawieszając głos. - To taka moja prywatna obserwacja... A to, że małżeństwa z czasów Gierka nie rozwodzą się. Dlaczego? Bo jak się ktoś związał w dobrobycie, to już na zawsze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska