Ula ma nowe serduszko

Zbigniew Górniak
Serduszko Uli ma ledwo wielkość jajka. Udało się je przeszczepić dzięki wirtuozerii zabrzańskich kardiochirurgów, którzy umieją cerować dwumilitrowe tkanki.
Serduszko Uli ma ledwo wielkość jajka. Udało się je przeszczepić dzięki wirtuozerii zabrzańskich kardiochirurgów, którzy umieją cerować dwumilitrowe tkanki.
W Śląsk waliły pioruny, a do koordynatora przeszczepów zgłoszono dwie zgody na pobranie serca od zmarłego dziecka. Jedno uratowało życie 9-miesięcznej Uli.

Ula to najmłodszy i najmniejszy człowiek, któremu kiedykolwiek wszczepiono nowe serce.

Więc ten tekst powinienem rozpocząć tak, jak bardzo tego nie lubię, a jak w emocjonalnym odruchu rozpoczyna swoje teksty wiele moich koleżanek i wielu kolegów po piórze. A mianowicie - że wszystko zaczęło się jak w sensacyjnym filmie...

Bo co zrobić, kiedy naprawdę tak to wyglądało? Film zaczął się jak zwykle: od podszytej napięciem sielanki.
A więc jest 12 lipca, sobota. Tego dnia w małej miejscowości w Lubuskiem matka dwóch córek wychodzi z nimi na spacer. Jedną z nich jest 9-miesięczna Urszula. Drugą 9-letnia Ola. Nie zdradzamy ani imienia, ani nazwiska matki, ani też nazwy miejscowości. Pozostałe imiona i fakty są prawdziwe. Za moment o powodach takiej decyzji.

Macie pięć minut
Póki co świeci słoneczko i cała trójka, spacerując sobie wolno, ląduje u babci Stasi. To matka ojca dziewczynek. Kobiety popijają sobie kawkę, a dzieci baraszkują na wersalce. Ula baraszkuje mniej żwawo. Kilka miesięcy wcześniej straciła apetyt, a jak jadła, to jej się ulewało, zaczęła być osowiała, pociła się niemożebnie. W klinice w Poznaniu, dokąd skierowali dziecko lekarze z Zielonej Góry, stwierdzono kardiomiopatię gąbczastą.

- To zła budowa serca, ono ma wadę, źle się kurczy, źle pracuje - opisuje mi chorobę dr Bożena Zeifert z zabrzańskiej kliniki.
Dla takiego dziecka takie złe serce to wyrok.
- Dwa tygodnie uczyłam się wymawiać to słowo - mówi mi matka Uli. - A po diagnozie w Poznaniu pisałam jak w amoku maile do kogo się dało z prośbą o ratunek.
Napisała też do zabrzańskiego Śląskiego Centrum Chorób Serca, dowodzonej przez legendarnego prof. Mariana Zembalę, jeden z największych światowych autorytetów kardiochirurgicznych. Odpisała jej Bogusława Król, koordynator do spraw przeszczepów. Ula wskoczyła na listę oczekujących na przeszczep.
I podczas tej babskiej nasiadówki czwórki kobiet - dwóch dojrzałych, i dwóch młodych - zadzwonił telefon komórkowy.

- Mamy dawcę dla Uli - oznajmiła Bogusława Król. - Macie z mężem pięć minut na decyzję - powiedziała i rozłączyła się.
Traf chciał, jak to w sensacyjnym filmie, że po trzech minutach przyszedł akurat mąż kobiety i ojciec córek. Zmieścili się w wyznaczonych im pięciu minutach.
- Słuszna decyzja! - pochwaliła ich pani Bogusia. - Czekajcie na karetkę.

A potem była już szalona jazda przez kawał Polski. Na kogucie.
- Drogi zawalone, zmiana turnusów na wczasach, ludzie jadą na wakacje albo z wakacji. Niektórzy to nie chcieli się nawet usuwać na dźwięk koguta. Ale kierowca był niesamowity - opowiada matka Uli, nerwowo kręcąc telefonem między palcami. Gdy pytam o ten telefon, mówi: - Mąż dzwoni co chwila, rodzina, to moja jedyna łączność.

Na Śląsku kierowca pobłądził. Wiadomo, drogowskazy ustawiają tu idioci. Wylądowali w jakiejś wytwórni sprzętu medycznego. Przez całą drogę Ula spała.

Po co ta anonimowość?
W międzyczasie nad Śląskiem rozszalała się burza. Ale zanim błyskawice zaczęły rozcinać smog, zabrzański koordynator odebrał dwa zgłoszenia o zgonach dzieci w Polsce. Rodzice zgadzali się na oddanie organów.
- To rzadkość, że aż dwa - tłumaczy mi Bożena Zeifert. - Bo rodzice emocjonalnie podchodzą do śmierci dziecka.

Z tych samych właśnie powodów poproszono mnie, abym nie podawał miejscowości, gdzie mieszka Ula z matką, ani ich nazwiska. I żebym nawet nie pytał, skąd przywieziono nowe serce.
- Rzecz dotyczy małej grupy ludzi, łatwo się odnaleźć, zidentyfikować - tłumaczy dr Wojciech Saucha, anestezjolog i koordynator, który jeździ po serca do dawców. - I może się zdarzyć, że ktoś potem będzie przywoził na święta zabawki Uli, twierdząc, że bije w niej serce jego dziecka. Kłopotliwa sytuacja. Albo rozdzwonią się mohery i inni przeciwnicy przeszczepów i będą dokuczać.

- Już ktoś w internecie zapytał, ile dałam łapówki, żeby mi dziecko zoperowali - frasuje się matka Uli. - A skąd ja mogłabym mieć na łapówkę?
Kobieta jest kucharką w szkole, jej mąż jeździ na walcu.

Ale masz fajną fotę w komórze!
Gdy trwała szalona jazda karetki z Lubuskiego, do lotu na drugi koniec Polski szykował się dr Saucha z ekipą. To była jego druga wyprawa tego dnia, wcześniej leciał po serce. Z tym samym wojskowym pilotem. Obaj byli już mocno zmęczeni, a na dodatek w Katowicach nie można było ani wystartować, ani nawet zatankować samolotu, bo za blisko biły pioruny, mogła pójść iskra.
Klinice wojsko udostępnia samoloty z dobrego wojskowego serca. I nieodpłatnie.
Bywa, że doktor Saucha dzwoni do dowódcy wojsk lotniczych i mówi: - Potrzebna mi maszyna, tylko szybko.

A wtedy w słuchawce zapada na moment cisza taka, że słychać jak szef pilotów drapie się po głowie: - Mhm... Dwie maszyny poleciały właśnie do Afganistanu, w jednej premier wiezie dupę za morze... no dobra, dam wam prezydencką salonkę...

Zaraz po was wyleci...
I pan Wojtek niczym król z medycznym dworem frunie sobie nad Polską VIP-owskim jakiem. A w ręku berło - serce do przeszczepu. Schowane przezornie w termosie.
Pan Wojtek pokazuje zdjęcie w komórce. Siedzi sobie na obitym przednią skórą lotniczym fotelu samego prezydenta.
- Do serca wylatuje ekipa cztero- pięcioosobowa - tłumaczy dr Saucha. - Po płuca musi już lecieć sześcioro ludzi.

Dlaczego? Bo płuca trzeba jeszcze przepłukać.
Doktor puka palcem w komórkę i nagle kraśnieje mu twarz. Podsuwa telefon pod oczy doktor Bożenie.
- O rany, ale zdjęcie! - raduje się pani kardiolog. - Ale wysycenie.
- Fajne, co?
- Taaa... elegancko wszystko widać... zwłóknienia jak na dłoni...
Tak jak miłośnicy harleyów fotografują swymi telefonami cylindry i turbiny, tak kardiolodzy - serca, które leczą albo wyjmują z ludzi, żeby je wymienić na nowe. Pstryk... i jest serducho w pamięci. Pan Wojtek ma w swojej komórce całkiem dużo serc. Nie miałem śmiałości zapytać mych rozmówców, jakie fotki zamieszczają w swych profilach na "Naszej Klasie".

Serce jak kurze jajko
W końcu samolot wystartował o północy. Pilotował go sam zastępca szefa eskadry. Kozak nad kozaki. Poleciał między dwiema burzami jak między dwiema nacierającymi na siebie armiami.
- Za oknami błyskawice, samolotem trzepocze. Brrr... - wspomina dr Saucha.
Dla okrasy w zabrzańskiej ekipie była pielęgniarka, która swego czasu przeżyła upadek helikoptera.

Polecieli, wyjęli serce, wrócili około piątej. Operacja już trwała. Zaczęła się o 3 w nocy, skończyła o ósmej rano. Nikt nie zwrócił nawet uwagi na to, że to akurat trzynastego. - Bo my tu nieprzesądni - śmieje się dr Zeifert.
W tym czasie matka Uli złaziła z nerwów wszystkie kąty szpitala.
- I ciągle modliłam się: Zdrowaś Mario... Bo tylko tę modlitwę znam.
Mała Ula miała szczęście: operował ją doktor Roman Przybylski. Powiada się tu o nim, że nie ma takiej operacji, której by się nie podjął. Taki brawurowy ułan przeszczepów, ale bez tej polskiej ułańskiej durnoty. Bez szarż niepotrzebnych na wyroki Boskie.

- On się nauczył przeszczepów na dzieciach - mówią moi rozmówcy. - Potrafi cerować dwumilimetrowe skrawki tkanki. Dziecko wszystko ma dużo mniejsze, więc teraz u dorosłego doktor może operować z zamkniętymi oczyma.
Co wcale nie znaczy, że je podczas operacji zamyka.
- Ula była najmniejszym i najmłodszym człowiekiem, jakiemu przeszczepiliśmy serce - tłumaczy dr Zeifert. - Niezwykłość operacji polega na tym, że w małym człowieku wszystko jest małe i trzeba mistrza, aby to naprawił. Dlatego przez lata lekarze bali się takich operacji.

Serce dziewięciomiesięcznego dziecka jest wielkości jajka. Pytam dr Bożenę, czy to jak z zegarkami. Że łatwiej naprawić duży stojący niż mikroskopijny damski?
- Trafnie pan to ujął - mówi.

Kierowca ucieka z sercem w misce
Jest rzeczą naturalną, że w przypadku spektakularnych przeszczepów mówi się o wirtuozerii kardiochirurga. I słusznie, tyle że o sukcesie, czyli o czyimś życiu, decyduje zespół kilkudziesięciu osób. Od kierowcy karetki, poprzez oficera dyżurnego wojsk powietrznych, pilota, pielęgniarkę, anestezjologa, aż po ultrasonografistę, który bada parametry wyjętego z ciała dawcy serca i dopasowuje je do potrzeb biorcy. Serce nowe powinno być zawsze nieco większe od starego. Nie mówiąc już o zgodności grup krwi, jakiej takiej zgodności wagi, wieku i tak dalej.

W tym wszystkim ważna jest nawet pani przy telefonie na centrali szpitala. To sztuka tak wszystko skoordynować, żeby się domknęło.
- To nie może być totolotek - podkreślają lekarze w Zabrzu.
Jest jedna kardynalna kardiologiczna zasada: od momentu pobrania serce powinno zacząć pracować do pięciu godzin. Później można je wyrzucić. Wątroba jest bardziej wytrzymała: do 8 godzin. Nerki mogą leżeć w lodówce nawet dwa dni.
Na ogół, gdy serce leci od dawcy, biorca czeka już na nie z otwartą piersią na stole operacyjnym.

- Gdy ekipie coś się stanie, pacjent ginie - mówi dr Saucha.
Kiedyś karetka, w której wiózł nowe serce, miała wypadek pod samym szpitalem. Zderzenie z innym autem. Tłum ludzi, sensacja, zator. A kierowca otwiera termos, porywa za miskę z sercem i pędem na salę operacyjną.
- Wszyscy myśleli, że ucieka z miejsca wypadku, a on przekazał serce lekarzom i wrócił spokojnie dopełnić formalności powypadkowych.
Dlatego najbardziej irytują lekarzy takie sytuacje.

Dr Wojciech Saucha: - Podjeżdżamy na płytę lotniska pod samolot prezydencki, a tu wychodzi misiek-antyterrorysta i nam lusterkiem na patyku sprawdza podwozie auta. I ja mu mówię: szuka pan narkotyków? W tej oto skrzyni mamy leki zdolne zabić wszystkich ludzi na lotnisku. Szuka pan niebezpiecznych narzędzi? To w tej drugiej skrzyni mamy setki skalpeli, piły do kości i inne ostre przedmioty.

Kiedy czuje się sens?
Pytany o to doktor Wojciech Saucha odpowiada:
- Wie pan, my, którzy latamy po organy do dawców, zbieramy nieszczęścia z całej Polski. Wiemy, kto jak zginął albo jak został zamordowany, albo jak się męczył. Ta wiedza przygnębia. Ale czasem... Ale czasem bywa tak jak w przypadku Uli. Leciałem po serce dla niej na drugi koniec Polski. To był mój drugi lot w ciągu doby. Przywiozłem, oddałem serce, poszedłem spać, wyspałem się, wracam, zachodzę na oddział, a tam Ula świeżo po operacji smoka ssie i cała zadowolona. Jakby nigdy nic! Poczułem wtedy sens tej roboty.
Idziemy z mamą Uli na oddział. Po operacji dziewczynką opiekuje się dr Beata Chodór. Jest i Ula. Okablowany przewodami EKG pisklaczek z ledwo opierzoną główką uśmiecha się na widok matki. Jakaś niewidoczna dłoń łapie mnie za gardło i trzyma.
- Pan z gazety przyszedł - mówi mama do Uli.
- Ciu, ciu, ciu, Ula ma nowe serduszko - wtrącam się. - Będziesz sławna na całą Polskę...
A Ula w bek. Odskakuję i speszony tłumaczę bez sensu: - Ale ja jestem z nto.
I wtedy Ula uśmiecha się. Jakby wiedziała o naszej akcji "Nie zabieraj organów do nieba".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska