Losy Górnego Śląska. Bitwa na głosy

Ada Dawid
Rok 1921. Powrót żołnierzy niemieckich do Opola po wygranym przez Niemców plebiscycie w rejencji opolskiej.
Rok 1921. Powrót żołnierzy niemieckich do Opola po wygranym przez Niemców plebiscycie w rejencji opolskiej.
Losy Górnego Śląska po zakończeniu pierwszej wojny światowej ważyły się na konferencji pokojowej w Wersalu. Do tego przynależnego Niemcom terenu pretensje zgłosiło tworzące się państwo polskie.
Losy Górnego Śląska. Bitwa na głosy

Pierwsze opinie obradujących pod Paryżem mocarstw były przychylne dla postulatów polskich - Niemcy miały zostać pozbawione niemal całej rejencji opolskiej. Po gwałtownych protestach niemieckich zdecydowano, że o przyszłości spornego terenu zadecydują jego mieszkańcy w powszechnym głosowaniu. Plebiscyt wyznaczono na 20 marca 1921 roku.

Nad jego przebiegiem czuwać miały zwycięskie mocarstwa. Obszar plebiscytowy opuściły wojsko oraz władze niemieckie, a ich prerogatywy przejęła Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa.

Konieczność określenia się jako zwolennik opcji polskiej lub niemieckiej okazała się dla części mieszkańców Górnego Śląska bardzo trudna. W zróżnicowanej językowo i kulturowo, ale koegzystującej społeczności zaczęły wyraźnie rysować się antagonizmy. Poglądy na przyszłość państwową Górnego Śląska poróżniły sąsiadów, znajomych, także rodziny. Drzazga, właściciel opolskiej restauracji Piasten-Garten, przyznawał np.: "Ja jestem jeszcze Polak, ale mój Francek - ganz Niemiec". Józef Syska w swych wspomnieniach z czasu kampanii plebiscytowej podaje przykład małżeństwa: "Ojciec Górnoślązak, matka Niemka, oboje oddziaływali ideowo na swoje dzieci, przekonując je to do Polski, to do Niemiec". Takie różnice zdań doprowadzały do niesnasek, a czasami rodzinnych tragedii.

Wszystko kipiało…
Odmienność poglądów na przyszłość Górnego Śląska dzieliła także członków zgromadzeń zakonnych. Dla wyciszenia dyskusji politycznych wśród franciszkanów z Góry św. Anny tamtejszy gwardian, ojciec Kolumban Sobota, nakazał im zaniechanie wszelkich komentarzy odnośnie do plebiscytu. Mimo wszystko franciszkanów starano się sprowokować do ujawnienia swego stanowiska - w tym celu w sanktuarium św. Anny pojawili się rzekomi pątnicy, którzy podczas spowiedzi pytali duchownych o to, jak mają głosować w plebiscycie. Zakonnicy uprzedzeni o tej akcji, według przekazu ojca Soboty, nie zdradzili swych poglądów, a spowiadającym się dali "należytą odprawę". Niemiecko-polska rywalizacja o głosy Górnoślązaków znalazła swój wyraz w niezwykle intensywnej kampanii propagandowej. Jak przekonywał Wojciech Poliwoda: "Propaganda obustronna, jakiej nie było w naszej historii. Afisze, ulotki, czasopisma, gazety, broszurki najrozmaitszego kalibru sypały się jak z worka. Wiece, zloty, imprezy, teatry amatorskie i chóry - wszystko kipiało". Drukowane materiały propagandowe kolportowano najróżniejszymi sposobami: pocztą, koleją, przygodnym autem ciężarowym, na plecach współpracowników komitetów plebiscytowych, autami osobowymi rozwożącymi mówców na wiece czy gońcami na rowerach. Ulotki, broszury i plakaty jednoznacznie wskazywały opcję, którą należało poprzeć. Szafowano pompatycznymi hasłami: "Tylko z Polską lud śląski rozerwie okowy niewoli" lub "Gebet der Heimat: Oberschlesien bleibe deutsch!" oraz zabawnymi rymowankami, np. "Aus Polen ist nicht zu holen" albo "Kto da Niemcom głos w niedzielę, ten jest głupi jako cielę".

Wsparciem dla polskiej kampanii plebiscytowej byli mówcy i działacze rodem z Polski. Wśród tych, którzy zgłaszali się do pracy, nie brakło także oryginałów. Ludwik Ręgorowicz wspominał hrabiego z Wielkopolski: "Na zapytanie, jak sobie wyobraża swój udział w akcji plebiscytowej, powiedział, że posiada auto i majątek ziemski w Poznańskiem. Na moją uwagę, że te kwalifikacje nie wystarczą, odpowiedział otwarcie, że może umierać za ojczyznę, ale pracować dla niej nigdy nie będzie".

Obie strony powołały komisariaty plebiscytowe, na czele polskiego z siedzibą w Bytomiu stanął Wojciech Korfanty, niemieckim z Katowic kierował Kurt Urbanek. Nazwiska obu przewodniczących stały się elementem plebiscytowej propagandy. Nawiązując do rozpowszechnionej opinii o tym, że Korfanty obiecał przydzielić górnośląskim gospodarstwom po krowie, zwolenników opcji polskiej określano mianem "Korfantyskuh", w rewanżu za ten afront zwolennikom opcji niemieckiej przypisano miano "Urbaneksziege".

Dyskusja o przyszłości Górnego Śląska prowadzona była głównie na wiecach. Obie strony z jednakowym zaangażowaniem zakłócały przebieg konkurencyjnych zebrań. Jan Keller tak opisał zerwanie wiecu niemieckiego: "Z chwilą zagajenia zebrania przez przewodniczącego, oczywiście po niemiecku, usadowiona gdzieś w pobliżu drzwi bojówka polska rozpoczynała gwałtowny protest, żądając przemawiania po polsku. Znajdujący się na miejscu, dobrany specjalnie zastęp policji wzywał obecnych do zachowania spokoju, co skutkowało zazwyczaj tylko na krótki czas, do następnego wystąpienia naszych bojowców. W rezultacie zazwyczaj dochodziło do rozwiązania zebrania z powodu rzekomej niemożności utrzymania porządku przez policję". Wiele z takich zebrań kończyło się bójkami, podczas których obrzucano się szklankami, krzesłami i okładano drewnianymi lagami, które przeszły do historii jako tzw. plebiscytówki. Czas przed głosowaniem był znaczony wzrostem agresji, jak podkreślał Wojciech Poliwoda: "Napady, bójki, nie wyłączając zabójstw, były na porządku dziennym".

Przyjechali do Bytomia Angliki…
Nad spokojnym przebiegiem plebiscytu czuwać miały z ramienia Komisji Międzysojuszniczej kilkunastotysięczne oddziały francuskie, włoskie i brytyjskie. Wspominając okres międzynarodowej "okupacji" Górnego Śląska, Wojciech Poliwoda pisał: "Dla aliantów pobyt na Górnym Śląsku stanowił swoisty długotrwały weekend, żyli w dobrobycie na koszt Polski i Niemiec, zupełnie beztrosko, zaś ludność okupowanych terenów, a raczej jej los był dla nich sprawą drugorzędną. Świadczyło o tym ich postępowanie, m.in. przewlekła okupacja dobitnie podszyta egoizmem. Wytworniejsze lokale, jak hotele i lokale rozrywkowe, przechodziły swój »renesans« dzięki życiu, jakie prowadzili ludzie ze sztabu. Świat kobiecy odgrywał tu swoistą rolę. Powstał szereg małżeństw mieszanych oraz narodziło się trochę nieślubnych dzieci o domieszce obcej krwi". Zaloty młodych żołnierzy francuskich do miejscowych Ślązaczek opisywał również Franciszek Adamiec: "Francuscy żołnierze odbywali zwykłą służbę garnizonową, a wieczorem zalecali się do dziołchów. Nas, bajtli, częstowali bomblikami i siekuladą, a czasem i dobrotliwie przeganiali, byśmy im nie psuli sielanki z miejscowymi pięknościami". Po odjeździe wojsk alianckich kobiety, które utrzymywały bliższe kontakty z Francuzami, zostały napiętnowane. Wojciech Poliwoda twierdził, iż "pewne czynniki niemieckie urządziły »polowanie« na wspomniane zdrajczynie, by je publicznie karcić, np. przez obcinanie włosów, zdzieranie z nich odzieży i wybijanie na czole pewnych znaków".

Sympatie dla żołnierzy sił międzynarodowych nie były jednakowe. Zwolennicy opcji polskiej preferowali Francuzów. Adolf Warzok przywoływał np. nakazy ojca, by spotykanych żołnierzy francuskich pozdrawiać z szacunkiem "bon dziur". Opisywał także niechęć swoją i jego rówieśników do żołnierzy włoskich, za którymi wołano "porco italiano" (świnia włoska). Tupetu i odwagi nie brakowało także młodym zabrzanom, gdy - co opisywał Alojzy Loch - śpiewali pod adresem żołnierzy brytyjskich parafrazę polskiej kolędy: "Przyjechali do Bytomia Angliki, ukradli tam farorzowi kragliki. Larmo na bulewardzie, larmo na bulewardzie, a pokój na rynku".

Wędrówka głosów
Prawo oddania głosu w plebiscycie przyznano mieszkańcom Górnego Śląska oraz wszystkim urodzonym na tym obszarze przed 1 stycznia 1900 roku. Na krótko przed dniem głosowania przybyli do miejsc swego urodzenia tzw. emigranci. Różnice między nimi wskazywał Ręgorowicz: "Ta masowa wędrówka emigrancka uwydatniła cała nędzę położenia kulturalnego ludności polskiej. Analfabeci z Polski i dziady z przedsionków częstochowskich kościołów nie mogły rywalizować z dobrze odżywionymi, porządnie i czysto ubranymi emigrantami z Niemiec". Grupa przyjezdnych sięgała 192 tys. - ich przyjęcie było sporym wysiłkiem organizacyjnym, obejmującym troskę o zakwaterowanie, opiekę medyczną, transport i wyżywienie. Problem aprowizacji podczas kampanii plebiscytowej nie był odczuwalny. Władysław Borth przekonywał, że pod względem zaopatrzenia sytuacja przedstawiała się bardzo dobrze: "W okresie plebiscytu na Górnym Śląsku żywności było pod dostatkiem, bezsprzecznie więcej niż w jakiejkolwiek części Polski lub Niemiec. Zarówno bowiem władze polskie, jak i niemieckie chciały okazać ludowi na Górnym Śląsku swoją o niego troskę i dostarczały na obszar plebiscytowy różne atrakcyjne towary. Duży był np. transport polskich gęsi na święta Bożego Narodzenia w roku 1920". Takie działania mogły wpłynąć na nastroje i morale Górnoślązaków, którzy od wojny zmagali się z klęską głodu i ograniczeniami reglamentacyjnymi.

"Wreszcie nadeszła długo oczekiwana niedziela - pisał Kazimierz Malczewski - niedziela plebiscytu śląskiego. Nadeszła ponura, jakby obca, zupełnie przy tym nieświąteczna". Głosowanie przebiegło spokojnie. Już po ogłoszeniu wstępnych wyników w Opolu świętowano zwycięstwo Niemiec: "całe miasto huczało od pieśni "Deutschland, Deutschland über alles" i "Wacht am Rhein".

W plebiscycie wzięło udział 97% uprawnionych. Za pozostawieniem Górnego Śląska w Niemczech głosowało blisko 707 tys. osób (59,6%), za przyłączeniem do Polski 479 tys. osób (40,3%). Jednak to nie wyniki głosowania przesądziły o przyszłości obszaru plebiscytowego. Po ich ogłoszeniu spór się zaostrzył; jego eskalacją był wybuch kolejnego powstania.

Autorka jest pracownikiem Instytutu Historii UO.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska