17 kroków w mrok

Fot. Michał Sadowski/Fotorzepa
Śmierć jednego z najwybitniejszych polskich malarzy współczesnych była, podobnie jak jego malarstwo - mroczna.
Śmierć jednego z najwybitniejszych polskich malarzy współczesnych była, podobnie jak jego malarstwo - mroczna. Fot. Michał Sadowski/Fotorzepa
Zdzisław Beksiński rzadko wychodził z domu, toteż Krzysztofa Kupca, jego bliskiego znajomego, zaniepokoiło, że w poniedziałek po godzinie 22 nie odbierał telefonu.

Zawiadomił rodzinę malarza. Około północy przez dziurę wybitą w ścianie - mieszkanie na Mokotowie strzeżone było niczym forteca - weszli do środka. Ciało leżało na balkonie, tuż za zamkniętymi drzwiami. Wezwani policjanci w okolicach serca ofiary odkryli 17 ran kłutych, prawdopodobnie zadanych nożem. W mieszkaniu nie było śladów włamania ani szarpaniny. Poza dokumentami i kluczami nic nie zginęło. Beksiński za trzy dni miał skończyć 76 lat.

Trzy dni później aresztowano syna Krzysztofa Kupca, od tej pory nazywanego Krzysztofem K. Ustalono, że zbrodnia miała podłoże rabunkowe, dziewiętnastolatkowi nie udało się jednak otworzyć sejfu, w którym malarz przechowywał pieniądze. Upadła hipoteza samobójstwa na zlecenie.
Śmierć jednego z najwybitniejszych polskich malarzy współczesnych była, podobnie jak jego malarstwo, mroczna. Można odnieść wrażenie, że ją poniekąd przywołał. "W jego obrazach często pojawiał się motyw śmierci" - następnego dnia zwracały uwagę media. Na poparcie tej diagnozy telewizja przypomniała niektóre płótna. Autor nie mógł już niczemu zaprzeczyć, tak, jak zrobił to podczas wywiadu udzielonego naszej gazecie w marcu 2001 roku. Na uwagę o sięganiu dna egzystencji, malowaniu człowieka w stanie rozkładu, o wzbudzaniu grozy i lęku, zareagował słowami: - Namalowałem już setki obrazów i może kilka albo kilkanaście z kościotrupami, które były persyflażem malarstwa manierystycznego i secesyjnego. Maluję pewną formę. Picasso miał swoją formę, Henry Moore miał swoją formę, Myjak ma swoją formę, dlaczego ja nie mogę? Dlaczego to jest zawsze odczytywane jako kościotrup lub rozpadające się zwłoki? Przyznaję, brak mi skłonności do sztuki rozweselającej, z ludową krzepą, ale też nie mam zamiaru kogokolwiek straszyć.
Kreował rzeczywistość wizyjną, senną, wymyśloną. Czy korzystał z wzorców? Niewykluczone, że inspiracji szukał w płótnach Boscha czy Dalego, miał jednak ku temu zdecydowanie mniej okazji, niż koledzy po akademii. Ojciec życzył sobie, by studiował coś konkretnego, więc z rodzinnego Sanoka wybrał się na studia na Politechnice Krakowskiej. - Były to czasy, kiedy dzieci wykonywały wolę rodziców - powiedział przed czterema laty. - Miałem nawet obiecane, że jeśli będę miał fach w ręku, ojciec zafunduje mi studia w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi, tylko że po dyplomie dostałem trzyletni nakaz pracy, a poza tym trwał okres stalinizmu i robiono filmy tak marne, że przestało mi zależeć.
Z dyplomem wrócił do Sanoka, projektował dla przemysłu. W latach 60. robił zdjęcia i rysował. Potem zajął się rzeźbą i malowaniem. Pierwszy sukces przyniosła mu wystawa w 1964 w Warszawie, zorganizowana przez znanego krytyka Janusza Boguckiego. Za dolary w Locum kupił mieszkanie w stolicy - był to jedyny sposób, by się w niej zameldować.

W 1973 wystawił nowe obrazy. Koledzy i przyjaciele zareagowali niejednoznacznie; znano go z awangardyzmu, tymczasem zaprezentował się jako surrealista. Czyżby akt zdrady? Krytycy poczuli się zdezorientowani. Sytuacja przybrała jednak korzystny obrót po interwencji francuskiego marszanda, Piotra Dmochowskiego, który zadbał, by Beksińskiego wystawiono we Francji, w Paryżu, potem w innych krajach, m. in. w Japonii. W Osace powstała galeria Beksińskiego. Żaden inny Polak takiej nie miał...
Artysta skomentował: - Wystawa w Osace wcale nie wzbudziła mojego entuzjazmu, raczej mnie rozśmieszyła. Urządzono ją ze straszna pompą, we wnętrzach przypominających Luwr.
Wiedział o tym od znajomych. Nie był obecny na otwarciu, nigdy nie pofatygował się do Japonii, choć go tam, oczywiście, zapraszano. Nigdy w życiu nie wyjechał za granicę. Nie lubił podróżować. - Zwiedzanie w ogóle mnie interesuje - twierdził. - Być może lepiej czułbym się, mieszkając stale w Nowym Jorku, ale w takim przypadku też znałbym nie więcej niż cztery ulice.
Nie uczestniczył w tzw. życiu artystycznym. Z reguły nie pojawiał się na wernisażach. Chodził do galerii tylko wówczas, gdy były niedaleko, i to przed otwarciem ekspozycji. - Nigdy nie miałem potrzeby wystawiania - tłumaczył. Gdyby nie - z jednej strony - dyrektor muzeum w Sanoku, który wypożyczał jego obrazy (dysponował imponującą ilością, 350), zaś z drugiej - Tadeusz Stapowicz, właściciel galerii Esta w Gliwicach, który udostępniał fotomontaże komputerowe, prace Beksińskiego znane byłyby przede wszystkim z reprodukcji. Uzasadniał: - Nie lubię takich konfrontacji. Z premedytacją nie czytam wpisów do ksiąg, a jeśli mam wystawę w internecie, nie czytam opinii, które tam się pojawiają, z obawy, że w jakiś sposób związałyby mi ręce. Wolę być niezależny.
Komputer traktował jako narzędzie. Jego opolska ekspozycja grafik komputerowych, podczas której pojawił się tylko na ekranie, pokazała artystę otwartego na eksperymenty, niezwykle precyzyjnego, nie obciążonego turpistycznymi zwidami. Pracę ułatwiał mu znakomity sprzęt, składaki, montowane w Stanach wedle jego wskazówek, z wybranych w katalogu elementów z najwyższej półki. Choć zdarzyło się, że zaprojektował bardzo kosztowny bubel. Komputer, wart tyle, ile luksusowy amerykański samochód, najszybszy w Warszawie, jednego wieczoru potrafił zawiesić się dziesięć razy.

Czy ogromna pracowitość i zafascynowanie techniką były sposobem na zagłuszenie bólu, jaki musiał odczuwać po śmierci najbliższych? Operacja żony w Stanach miała kosztować majątek, a że takiego nie posiadał, że lekarze dawali zaledwie 30 procent szans, zmarła w Warszawie. Kilka lat później w przeddzień Wigilii 1999 roku u malarza gościł Tadeusz Stapowicz. Podzielili się opłatkiem, Stapowicz zapytał: - Spędzi pan jutrzejszy wieczór z synem? - Nie. Będę oglądał wideo - padła odpowiedź. - Syn ma inne plany. W Wigilię 40-letni Tomasz Beksiński, krytyk muzyczny i tłumacz, odebrał sobie życie. - To mnie nie zaskoczyło - zwierzył się ojciec przy okazji rozmowy dla "NTO". - Próbował wcześniej cztery razy. Wiedziałem, że prędzej czy później mu się uda.
Zdzisława Beksińskiego odbierało się jak najlepiej. Posiadał dużą wiedzę, był zorganizowany, miły, bardzo życzliwy, na dodatek dowcipny. Sprawiał wrażenie pogodzonego z losem. Dlaczego więc na monitorze osobistego komputera wpisał sentencję "Wszystko do dupy"? - Każdy chce choć raz w życiu stworzyć jakąś złotą myśl - wymigał się od odpowiedzi żartem. - Mnie się udało i jestem z niej tak bardzo dumny, że dałem ją sobie jako Screen Saver.
Po chwili dodał, już zupełnie poważnie: - Widzi pani, w życiu do dupy jest właśnie to, że musi się kiedyś skończyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska